Nie napisałam posta podsumowującego moje wrażenia z Bangkoku, ale wypadałoby przyspieszyć tą relację, więc może napiszę kilka słów na sam koniec podróży.
W poniedziałek, drugi dzień świąt zjadłam śniadanie u Gosi, a później musiałam już jechać na lotnisko. Pożegnaliśmy się zwykłym “do zobaczenia wieczorem”, bo Gosia i Alastair wybierali się do Malezji na urlop i przy okazji przedłużenie wizy. Nie udało nam się zarezerwować biletów na ten sam lot, nocowaliśmy w różnych miejscach, więc po prostu umówiliśmy się na spotkanie o konkretnej godzinie przed moim hostelem w Kuala Lumpur.
Stolica Malezji była tak naprawdę moim pierwszym przystankiem podróży, ale wtedy główną misją było możliwe szybkie położenie się do łóżka po długiej podróży, żeby wstać o 4 rano i zdążyć na lot na Filipiny.
Samo miasto nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, zwiedzanie nie dostarczyło wyjątkowych doznań, aczkolwiek poza wszechobecnymi autostradami, które trochę utrudniały spacerowanie i popsuły jeden z moich planów, powodów do narzekania też nie mam.
Miałam świadomość, że Malezja to państwo mułzumańskie, a jednak w mojej wyobraźni większość mieszkańców tego kraju miała skośne oczy. Może to przez moich malezyjskich znajomych z Anglii z których każdy ma korzenie chińskie…
Chociaż Malezja jest multikulturowa i w zgodzie żyją tutaj Chińczycy, Hindusi i Malaje, to jednak te kultury niekoniecznie się przenikają. Każdy trzyma się raczej ze swoimi, zaczynając od przyjaźni, na małżeństwach kończąc. Ładnie napisała o tym jakiś czas temu Magda. W zasadzie nie jestem zaskoczona tą sytuacją, bo takie zajwiska można zaobserwować w każdym multikulturowym społeczeństwie, nawet w opierających się o imigrantów Stanach Zjednoczonych. Zainteresowanie innymi kulturami jest tam może i większe, ale nie zmienia to faktu, że ludzie czują się najlepiej wśród swoich, czy chodzi o tą samą narodowość, język, kulturę czy kolor skóry.
Po dotarciu do KL i zostawieniu bagaży w hostelu, wyszłam na spacer w poszukiwaniu jedzenia. Szybko dopadł mnie deszcz, więc wybrałam jedno z ulicznych stoisk, których byłam blisko akurat w tamtym momencie.
Chińskie danie z portugalskim akcentem, kałamarnica z fasolką w sosie chili.
Bardzo ostre i bardzo dobre!
W czasie zachodu słońca niebo przybrało ładny kolor, a biały budynek wyglądał jak naklejka. Przechodząc dalej obok sklepu zauważyłam wnętrze zadymione od kadzideł, z dobrym światłem. Cofnęłam się, żeby zrobić zdjęcie, ale pan w środku już srogo na mnie patrzył i wyszło trochę nieśmialo;).
Deser po kolacji. Skusiłam się na te galaretkowane smakołyki i kawałek zielonego ciasta z pandanem. Pyszne!
Przypadkowy budynek z 1914, a po prawej mój hostel, nowoczesny, o wysokim standardzie.
Słynne Petronas Towers w oddali.
Spotkałam się z ekipą z Bangkoku i poszliśmy na kolację.
Tę kolację zaliczyłabym do przeciętnych. Chapati skojarzyły mi się akurat z Nowym Jorkiem, bo częstowała mnie nimi regularnie pewna Hinduska niania, którą odwiedzałam z “moimi” bliźniakami.
Gosia zamówiła nudle, klasyczne mee goreng i to było akurat najsmaczniejsze danie tej kolacji.
W KL dołączył do nas brat Alastaira, który na co dzień pracuje w Abu Dhabi, a do Malezji przyjechał na wakacje.
Następnego poranka śniadanie miałam wliczonę w cenę pokoju i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że przez trzy tygodnie jadłam na śniadanie chyba wszystkie możliwie dziwne dania, tylko nie to, co jem normalnie. Zupełnie nie stęskniłam się za chlebem, smarowidłami czy mlekiem z płatkami. Zjadłam niewiele, bo szkoda mi było miejsca w żołądku na coś, co mam na co dzień, a z drugiej strony nie chciałam zamarnować opłaconego posiłku… Dopiero po wyjściu na ulicę ucieszyłam się na widok śniadaniowych opcji, niech żyje street food!
Ludzie w biegu do pracy kupowali nasi lemak, czy inne smakołyki, a to kolejka to już do autobusu czy taxi, nie pamiętam.
Pakowany w trójkąty nasi lemak, więcej o nim w kolejnych postach.
Ładne światło gdzieś po drodze.
Metro/kolejka.
Spacer po Little India.
W Malezji czy Singapurze spotkacie się z kawą, którą pije się z plastikowych torebek, przez słomkę;).
W drodze do Petronas Towers zmierzyłam się z niemałym upałem, a po dotarciu na miejsce odczułam oczywiście brak szerokątnego obiektywu, bo 50tką niewiele dało się objąć… Nie wiem czy przez mieszkanie na Manhattanie na widok wysokich budynków nie opada mi szczęka, ale z bliska Petronas Towers nie ujęły mnie szczególnie. Wiem, że nocą robią większe wrażenie, więc może następnym razem dam im jeszcze jedną szansę.