Opuszczałam Mt. Cook ze łzami w oczach i przekonaniem, że będę musiała tam wrócić, na dłużej, a najlepiej z kimś, komu chciałabym to miejsce pokazać. Marzy mi się zabranie tam rodziców, więc niech będzie to planem do zrealizowania w ciągu 10 lat. Tylko pewnie wtedy z lodowca Tasmana niewiele już pozostanie.
Queenstown przywitało mnie deszczem, ale mniej więcej od pierwszych chwil sprawdziło się to, co przeczytałam wcześniej o tym mieście. To taki odpowiednik naszego Zakopanego, czyli zimowy kurort, a w przypadku Queenstown również stolica turystyki ekstremalnej. Zdecydowanie jest co tu robić, pod warunkiem, że ma się grubszy portfel i jest się gotowym wydać kilkaset dolarów/za os. na kilka typowych dla tego miejsca atrakcji. A różnorodność oferty zajęć jest większa niż można to sobie wyobrazić. Skoki na bungee należą do najpopularniejszych. Do wyboru jest kilka różnych lokalizacji, w tym most Kawaru (43m), z którego odbył się pierwszy komercyjny skok w historii, a firma A J Hackett, która za niego odpowiadała funkcjonuje do dzisiaj. Można wybrać stację zawieszoną nad miastem i skoczyć z widokiem na Queenstown lub z platformy Nevis zawieszonej 134m nad rzeką. Ceny zaczynają się od 150$. Gdyby student finance nie wykręciło mi numeru tuż przed wyjazdem, pewnie i ja bym skoczyła, a tak, mogłam najwyżej zajmować się tym, co nic nie kosztowało, czyli spacerowaniem;). Przed przyjazdem usłyszałam plotkę, że jeżeli skacze się nago, to można zrobić to za darmo, co dało mi nadzieję na skok i jeszcze byłoby śmiesznie. Okazało się jednak, że przestali to praktykować, bo za dużo ludzi chciało skakać bez ubrań, haha.
Queenstown położone jest nad pięknym jeziorem Wakatipu. I tak jak w każdym zbiorniku wodnym, który miałam okazję zobaczyć w Nowej Zelandii, woda była przejrzysta. Jezioro po którym pływały żaglówki, wyglądało na takie, z którego spokojnie można pić.
Samo miasto wyraźnie upodobało sobie goszczenie turystów i te wycieczki z Azji, chińskie sklepy z pamiątkami i dużo młodych ludzi gotowych imprezować w miejscowych barach sprawiły, że nie było to miejsce w którym mogłabym się zakochać. Z drugiej strony przynajmniej nie miałam problemu z kupieniem nieszczęsnego magnesu na domową lodówkę;).
W okolicy Queenstown jest wiele do zobaczenia, ale bardzo przydaje się do tego własny samochód, bo wszelkie zorganizowane wycieczki do najtańszych nie należą. Musiałam więc zadowolić się pobytem w mieście, a dwa dni później i tak musiałam wracać do Christchurch, żeby lecieć dalej.
Na górę ze słynnym widokiem na Queenstown można wiechać wyciągiem za kilkanaście dolarów, ale ja wybrałam spacer na szczyt.