Mam ostatnio dość podróżowania, które składa się z pokonywania trasy różnymi środkami transportu i wymaga długich godzin w drodze. Takich z dużym ryzykiem niepowodzenia, kiedy za sprawą jednego klocka, przewraca się cała reszta. Coraz częściej irytuje mnie, że dla dwugodzinnego lotu muszę czasem spędzić kilkanaście godzin w podróży na lądzie, kiedy w tym samym czasie mogłabym dotrzeć samolotem np. do Kalifornii. Doceniam też małe lotniska, na których nie ma skelpów i kawiarni, a przede wszystkich kolejek i kilometrowych korytarzy, żeby dojść do bramki lub wydostać się z lotniska.
Od grudnia prześladuje mnie pech. Zaczęło się od spóźnienia na samolot, potem był pociąg, zaraz kolejny i tak prawie za każdym razem coś szło nie tak. Lata robienia wszystkiego na ostatnią chwilę zaczęły się w końcu na mnie mścić, ktoś lub coś chyba próbuje sprawić, żebym usiadła na tyłku i już nigdy się nigdzie nie ruszała.
Podróż Wiednia była jedną z najgorszych jakie mi się przytrafiły, 5-10 sekund na samym jej początku zaważyło o kolejnych koszmarnych dwunastu godzinach w drodze. Zerowa przyjemność z faktu, że jestem w podróży i tylko ciągłe napięcie, które sprawiło, że pod koniec dnia byłam ledwo żywa. Do niedawna ten stres byłby minimalny, ale studia obniżyły ostatnio moją odporność, no i doświadczenia z grudnia ciągle mam gdzieś z tyłu głowy.
W ramiona Benjamina wpadłam więc w Wiedniu zapłakana, poszłam spać z rekordowym bólem kręgosłupa i już prawie chciałam ogłosić, że była to ostatnia podróż mojego życia. A może nawet ogłosiłam. Hyhy.
Późno dotarliśmy do Wiednia, późno poszliśmy spać, późno rozpoczęliśmy nasz pierwszy dzień. Misja nr.1 to przejechać kilka przystanków metrem, żeby dotrzeć na Naschmarkt.
Naschmarkt- najpopularniejszy wiedeński targ, istniejący od XVI wieku. I tak jak w przypadku wielu targów, jest zarówno atrakcją turystyczną jak i miejscem, gdzie zakupy robią miejscowi. Część targu to sklepy z żywnością, przeważają produkty tureckie i ogólnie śródziemnomorskie.
Można tutaj też kupić 20 falafeli za 2€ i chociaż z pewnością nie będzie to falafel waszego życia, razem z hummusem i baba ganoush był dla nas tanim i niezłym śniadaniem.
W związku z tym, że zagląda tu wielu turystów, niektórzy sprzedawcy korzystają ze swoich przerabianych tysiące razy trików i czasem mogą być irytujący. Doceniam tych, którzy milczą.
Inna część targu to normalne knajpy, w których jadają zarówno Wiedeńczycy jak i przyjezdni.Neni to lubiane miejsce z kuchnią śródziemnomorską i bliskowschodnią. Lokalizacja na Naschmarkt to restauracją, połączona z barem i kawiarnią. Ponadto zajmują się cateringiem i sprzedają również hummus oraz kilka innych produktów w supermarketach Spar. Nie wiem czy w całym kraju, ale w Graz widziałam je na pewno.
Moja pierwsza Wiener Malange, typowa wiedeńska kawa, na temat której krążą różne wersje i ciężko mi powiedzieć która jest prawdziwa. Jedno jest pewne – jest przyrządzana bardzo podobnie do cappuccino.
W cieplejszych porach roku stoliki na zewnątrz restauracji są zapewne zajęta przez większość dnia. Museums Quartier to kulturalna część centrum Wiednia, z dwoma muzeami sztuki, wystawami i kulturalnami festiwalami, które odbywają się w cieplejszych miesiącach. No i właśnie wyobrażam sobie, że szczególnie urokliwie jest tutaj wiosną i latem, kiedy na placu dostawiane są ławki i można umówić się ze znajomymi na wspólne wylegiwanie.
Poranne lub popołudniowe światło zawsze mile widziane, również w katedrach.
Cafe Hawelka to jedna z klasycznych wiedeńskich kawiarni, którą Leopold Hawelka wraz z żoną prowadzili od 1939. W latach 50-70 tych spotykali się tu przedstawiciele lokalnej bohemy, a pan Leopold witał w drzwiach swoich gości aż do swojej śmierci w 2011. Podobno do dziś syn Hawelków wypieka według przepisu mamy drożdzowe buchty, które były jej specjalnością.
Ty razem nie wypiłam tutaj kawy, zajrzałam tylko na chwilę, żeby zobaczyć wnętrze.
Byłam zaskoczona, że po mieście wciąż jeździ sporo starych tramwajów, a od jednej z czytelniczek dowiedziałam się, że te wiedeńskie sprowadzono 10 lat temu również do Krakowa. Krakowianie, kojarzycie?
Po odpoczynku w hotelu i krótkiej wizycie u znajomych postanowiliśmy zakończyć wieczór klasycznym austriackim street foodem, czyli wurstami.
Tym razem to Benjamin zrobił research na temat najlepszych Würstelstand w mieście. Zamówiliśmy serową Käsekrainer i pikantną Teufelsgriller , ze słodką i ostrą musztardą, a do tego kromka przyzwoitego chleba. Choć teoretycznie kiełbasy to specjalność też naszego kraju, to jednak te grillowane z państw niemiecko-języcznych, a nawet kilku hiszpańsko-języcznych wygrywają w moim rankingu.