W sobotę spotkałam się z Marysią, studentką warszawskiej SGH, która przyjechała na semestralną wymianę do University of Wisconsin w Madison. Skontaktowała się ze mną po przyjeździe do Stanów, a później też przed kilkudniowym wypadem do Nowego Jorku, który zorganizowała z koleżankami z uczelni.
Umówiłyśmy się przed Metropolitan Museum of Art.
Dziewczyny były głodne po całym dniu zwiedzania Miasta, chciały zjeść nowojorską pizzę, więc pojechałyśmy do Soho, gdzie zabrałam je do najstarszej pizzeri w Stanach. Kolejka była długa, zapisałyśmy się na listę oczekujących i poszłyśmy na spacer.
Przeszłyśmy przez kawałek Little Italy i Chinatown.
Po 30min wróciłyśmy do Lombardi’s, ale okazało się, że musimy czekać dłużej. Na dworze było dość ciepło, więc stałyśmy na zewnątrz i rozmawiałyśmy. Na stolik czekałyśmy w sumie chyba 1,5h.
Rita i Christina, która jakiś czas temu była też na wymianie w Polsce.
Sałatka na przystawkę.
Zamówiłyśmy dwie duże pizze, jedna z klopsami, szpinakiem i oliwkami, a druga z pieczarkami, szpinakiem i ricottą.
Fajne jest poznawać ludzi inteligentniejszych od siebie i takich, po których widać, że nauka sprawia im przyjemność, Marysia to móóóózg!;)
Studiowanie w Stanach bardzo się jej podoba i najchętniej zostałaby tu do końca. Mówi, że różnica w podejściu do nauki w USA i Polsce jest ogromna.
Pytałam też o różnice w studiowaniu. W Polsce Marysia np. wcale nie chodzi na wykłady, co najwyżej na pierwszy i ostatni. Tutaj nawet przedmiot, który wydawał się jej bardzo nudny, jest wykładany w tak interesujący sposób, że chodzi na wykłady ze szczerą przyjemnością.
W Stanach wymagają też systematycznej nauki. Codziennie jest jakieś zadanie domowe, projekt do przygotowania albo coś do przeczytania, bo inaczej nie będzie się rozumiało o czym mówi wykładowca. To wydaje się dość trudne, ale za to egzaminy są łatwiejsze.
Marysia jest ostatnią studentką z SGH na wymianie, szkoły kończą w tym roku współpracę. Amerykanie nie są zainteresowani przyjazdem do Polski. SGH wysyła głównie swoich studnetów, a to już nie kwalifikuje się do wymiany.
Pizza była bardzo dobra, ale jadałam lepsze.
Dziewczyny zmęczone po całym dniu chodzenia pojechały do hostelu, a ja przeszłam Soho do Canal St, żeby spotkać się z Soe. Przechodziłam obok tych pięknych apartamentów z wielkimi oknami i marzyłam, żeby kiedyś móc się w takim znaleźć
Soe wybrał się na Manhattan ze swoim współlokatorem Heinem i koleżanką Charlotte. Wszyscy znają się od przedszkola, z Birmy.
W Chinatown. Byłam najedzona po pizzy, nic nie zamówiłam, ale spróbowałam ich dań.
Stamtąd pojechaliśmy na Lower East Side, odwiedziliśmy kilka barów, aż w końcu zostaliśmy w The Living Room.
W drugiej sali był koncert australijskiej kapeli. Kiedy weszliśmy, to akurat zapowiadali piosenkę “She’s a dreamer”. To musiał być dobry kawałek. I był. W ogóle fajnie grali, więc posłuchaliśmy ich do końca.
Ten bar stał się chyba moim ulubionym w NYC, fajny klimat, muzyka, ludzie, ale jednym z decydujących czynników była… budka z czarno-białymi zdjęciami. Kocham je, więc miejsca w których się znajdują od razu trafiają do mojego serca;). Foty z budki dodam za kilka dni, a w następnym poście będzie o wystroju innego baru, który lubię.