Menu
Food / Podróże

Zwiedzanie Chinatown w Bangkoku


Na sobotnie śniadanie Gosia i Ali zabrali mnie do Roti Mataba, knajpki na Phra Athit, serwującej tajsko-mułzumańskie dania.


Wybrałam curry z rybą… Wygląda może przeciętnie, ale jak smakowało… wooow!

Roti z owocami morza, a do tego słodko-kwaśny sos z górkami, przypominającymi pikle. Kolejna cudowna pozycja w menu.

Pomijając moją słabość do mango sticky rice, wizytę w Roti Mataba uznałam najlepszym śniadaniem i chyba w ogóle posiłkiem, jaki jadłam w Bangkoku.

Po małym spacerze wsiedliśmy na łódkę i popłynęliśmy do Chinatown.

Świątynia Wat Arun z innej perspektywy.

Stoisko z sokiem z granatów, które pominęłam, ale kawałek dalej Gosia kupiła shake’a z liczi i chociaż nie jestem wielbicielką tych owoców, był rewelacyjny.

Jeden ze starszych budynków Chinatown.

Spacerowaliśmy po niekoniecznie popularnej części Chinatown, którą określiłabym rajem dla majsterkowiczów. Można dać tu upust fascynacji śrubkami i innymi rurami.

A w środku…

Drzemka.


W końcu doszliśmy do typowej części handlowej, gdzie co krok były sklepy z tradycyjną medycyną chińską.

Weszliśmy do jednego, bo Gosia szukała preparatu do włosów.


Kiedy sprzedawca zrozumiał o co chodzi, zniknął na chwilę, po czym pojawił się niosąc ogromną butlę. Rozbawiło nas to bardzo, bo aż tyle to my nie potrzebowaliśmy.


Sprzedawca miał w planie odlać nam małą ilość mikstury, ale po podaniu ceny podziękowaliśmy.

Zupa z płetwy rekina zalicza się do luksusowych dań, które serwuje się raczej na specjalne okazje jak np. ślub czy formalne kolacje. Jej historia sięga kilka wieków wstecz. Można się domyślić, że cena takiego dania jest nieprzeciętna, ale wraz z rosnącą zamożnością Chińczyków i spadającą liczbą rekinów, zupę coraz ciężej dostać. To akurat paskudna tradycja i mam nadzieję, że jej popularność będzie malała!

W tej samej restauracji serwowano zupę z jaskółczych gniazd. Jeżeli interesujecie się specjałami kuchni świata, to pewnie o niej słyszeliście, bo jest dość unikalnym przysmakiem. Zupę przygotowuje się z gniazd ptaków salangan (przypominających jaskółki), które budują je ze śliny. Jest to jedno najdroższych dań na świecie zawierających produkt pochodzenia zwierzęcego. Miska takiej zaupy kosztuje od 30 do 100$. Jak wybiorę się innym razem na Wschód z większym budżetem, to na pewno się skuszę.


Robiąc to zdjęcie nie wiedziałam co fotografuję, ale tydzień później jadłam w Singapurze deser, który składał się, jak się okazało, orzechów gingko. Używany w chińskiej medycynie tradycyjnej, podobno dobrze wpływa na mózg i pamięć, ale zbyt duża ilość może być toksyczna. W smaku lekko gorzki.


Przeszliśmy przez zatłoczony targ, gdzie z 50tką (obiektywem) niewiele mogłam zdziałać.

Durian, najbardziej śmierdzący owoc świata. Chyba dopiero zaczynał się sezon, bo nie widziałam ich za wiele. Nie skusiłam tym razem, moje kubki smakowe nadal nie chcą się z nim przeprosić.

Obiad zjedliśmy w Little India, na ostatnim piętrze niewielkiego hinduskiego centrum handlowego, gdzie Gosia z Alastairem lubią wpadać od czasu do czasu. Wykupuje się tam kupon, którym później płaci się przy stoiskach, a za sumę 10zł można spróbować kilka rzeczy i najeść się do pełna.