Po podróży autostopem z Beatrice i jej córką Amalią, już do końca pobytu w Parku Mt. Cook trzymałyśmy się razem. Gotowałyśmy, jadłyśmy wspólnie posiłki i spędzałyśmy razem czas. Zanim zobaczycie więcej wspaniałych widoków z jakimi spotkałam się w Parku Narodowym Góry Cooka, chciałam napisać trochę o tych dwóch paniach, które poznałam zupełnie przypadkowo, stojąc przy drodze z papierowym znakiem “Queenstown”.
Beatrice przyjechała na wakacje do Nowej Zelandii 10 lat temu. Po powrocie do Niemiec nie mogła zapomnieć o tym kraju, więc wkrótce potem się do niego przeprowadziła. Po pewnym czasie poznała swojego (teraz już ex) męża i 5 lat temu na świat przyszła Amalia. Z pozoru zwyczajna dziewczynka, po której nie spodziewałam się niczego innego niż to, co do tej pory widziałam u 5 latków.
Siedziała sobie w foteliku na tylnim siedzeniu, śpiewała piosenki po niemiecku, rysowała księżniczki i po angielsku pytała, kiedy dojedziemy na miejsce. Dwa dni później miałam łzy w oczach żegnając się z nią. Dodam, że nie jestem szczególnie wrażliwa na punkcie dzieci, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Amalia była najbardziej nietypowym dzieckiem, jakie poznałam. Radosna, cierpliwa, bezproblemowa. Poznałam wiele dzieci i praktycznie każde zachowywało się przy rodziach inaczej niż kiedy byłam z nim sam na sam, ale nie dotyczyło to Amalii. Chodziła z nami cały dzień po górach, nie marudziła, nie jęczała, nie płakała, a to naprawdę nie był krótki spacerek jak na 5 latkę. Spytałam Beatrice czy ona jest taka zawsze? W odpowiedzi usłyszałam, że tak. Aż trudno było w to uwierzyć…
Przyjemnością było spędzać z nią czas, jakby była moją koleżanką, a nie 20 lat młodszą dziewczynką. Kolejnym zaskoczeniem było to, że mała praktycznie nie choruje. Do tej pory u lekarza była ze dwa razy, bo nic jej nigdy nie dolega. A chodzi do przedszkola i ma kontakt z kichającymi dziećmi. Jej mama twierdzi, że to kwestia zdrowego stylu życia. Spędzają dużo czasu na dworze, nie karmi swojego dziecka słodyczami, jedzą proste dania, ale żywność dobrej jakości. Nowa Zelandia wbrew pozorom też pełna jest śmieciowego jedzenia. Wystarczy przejść się do sklepu po chleb, żeby zobaczyć półki z plastikowym chlebem tostowym, który doskonale znany jest również Brytyjczykom czy Amerykanom.
Beatrice piecze więc chleb sama, jeździ po mleko do farmera i robi własny ser. Zdarza jej się polować, co jest bardzo popularnym zajęciem (choć raczej dla mężczyzn) w Nowej Zelandii. Nawet Amelia miała już okazję zobaczyć jak zabija się zwierzę dla pokarmu. Jedni skrytykują, że to straszne pokazywać dziecku takie rzeczy, ale z drugiej strony to zbliża do natury i uczy szacunku do tego co się je, do zwierząt, które oddają dla nas życie. Myślę, że gdyby mnie przyszło zabić jakieś zwierzę, nawet samodzielnie złowić rybę, zjadłabym ją z większym szacunkiem niż robię to teraz. W końcu mało kto jedząc puszkę tuńczyka zastanawia się nad tym w jaki sposób ryba została złowiona, albo czy ucierpiały przy tym inne gatunki. Odkąd obejrzałam jeden z odcinków BBC South Pacific, za każdym razem kiedy widzę tuńczyka przypominają mi się tamte sceny.
Odchodząc od ryb i wracając do tematu małej Amalii, będzie ona dla mnie jedną z ważniejszych postaci tej podróży. Była inspiracją i przywróciła mi wiarę w dzieci, haha.
Od pierwszego dnia, kiedy jechałyśmy do Mt. Cook, Amalia powtórzyła kilka razy to samo zdanie, że jeśli spotykasz się z kimś po raz pierwszy, to dopiero przy drugim spotkaniu możesz powiedzieć, że jesteście znajomymi. Kiedy żegnałam się z nią, powiedziałam jej co o niej myślę i dodałam – I really hope to see you again… – Spojrzała mi w oczy i wiedziałam co za chwilę padnie z jej ust, więc resztę wypowiedziałyśmy już razem – and if I see you again, then we’re friends.
Objechałyśmy pobliską górę dookoła i zaraz wyłoniły się kolejne powalające widoki.
Wchodzą na górę za plecami miałyśmy taki widok.
Mały Włóczykij.
Lodowiec Tasmana jest najdłuższym w Nowej Zelandii, rozciąga się na 29km, zaczynając od wysokości powyżej 3000m. 14, 500 lat temu lodowiec miał długość 85km i jak widać na zdjęciu zajmował znacznie większą powierzhchnię. Co ciekawe, do lat 1973 jezioro w ogóle istniało, ale z roku na rok lód topnieje coraz szybciej. Tutaj porównane są foty NASA z 1990 i 2007, widać na nich dużą różnicę. Jeśli chcecie zobaczyć ten lodowiec na własne oczy to pospieszcie się, bo wygląda na to, że w ciągu 20 lat zniknie całkowicie…
Lodowiec Tasmana nie jest dobrze widoczny na zdjęciach, bo przykryty jest piachem i skałami, ale “ściana” na jeziorze, którą widać w oddali, to właśnie on.
Najpierw zatrzymałyśmy się nad mniejszym, gdzie Amalia mogła pobawić się błotkiem.
No i znowu ta niezwykła strona Nowej Zelandii. Byłyśmy w miejscu, które wydawałoby się, że powinno roić się od turystów. Przesiedziałyśmy nad jeziorem z 45min i byłyśmy zupełnie same.
Woda była lodowata, miała najwyżej kilka stopni.
W drodze powrotnej przyglądałyśmy się górze Aoraki. Każda chmura zahaczająca o jej czubek rozpływała się jak dym i przyjmowała najróżniejsze kształty.
Po zejściu do pola kempingowego natrafiłyśmy na paradise ducks– kazarki rajskie, czyli gatunek kaczki typowy dla Nowej Zelandii. Zjadłyśmy lunch, chwilę odpoczęłyśmy, a później czekał nas jeszcze jeden spacer, do Kea Point z widokiem na lodowiec Muellera.
Ogrom i kolory tego miejsca robiły duże wrażenie, ale z lodowca pozostało już niewiele.
Jezioro Muellera i morena boczna po której widać jak wysoki był kiedyś lodowiec.
Zawsze mi się wydaje, że zrobienie poprawnego zdjęcia to coś banalnego. A później daję do rąk aparat przypadkowej osobie i okazuje, że nie obcięcie nóg na rzecz 2/3 nieba na zdjęciu czy równy horyzont to jednak wyższa szkoła jazdy…