To moja trzecia wizyta w Portugalii, chociaż śmiesznie się złożyło, że w historii bloga dopiero pierwsza. Kilka lat temu odwiedziłam Lizbonę, później mieszkając w Londynie wybrałam się do Porto, a teraz przyszła kolej na południe, Algarve oraz powtórkę z Lizbony i okolic.
Ze wszystkich odwiedzonych miejsc, Portugalia należy do moich ulubionych państw. Klimat, ludzie, kuchnia, krajobraz, niewysokie jak na Europę ceny, bliskość oceanu, surfing, to wszystko bardzo do mnie trafia. Wyjazd odświeżył moje wrażenia, dostarczył nowych i teraz mam ochotę wrócić tam jak najszybciej. Umówiłam się z Tiago, że następny roadtrip będzie po północy kraju i mam nadzieję, że faktycznie uda się go zrealizować w niedalekiej przyszłości.
A teraz fotorelacja z soboty, która była chyba najlepszym dniem ze wszystkich w Portugalii.

Wstaliśmy rano, zjedliśmy śniadanie, a później kuzynka Tiago zaprowadziła nas do garażu, gdzie mogliśmy wybrać sobie pianki i deski. Zabraliśmy sprzęt i poszliśmy na Arrifanę.
Jedno z moich ulubionych zdjęć z wyjazdu. Dzięki Kasi przywiozłam wreszcie foty na których i ja się pojawiłam, bo tych mam zawsze najmniej.
Ostatnie zdjęcie z poprzedniego posta w wersji porannej, plaża Arrifana, na której surfowaliśmy.
Zejście to pół biedy, ale powrót z ciężkimi deskami był sporym wysiłkiem fizycznym.
Temperatura sięgała ok 25’C, ale było wietrznie, więc nie było mowy o leżeniu na plaży i umieraniu z gorąca.
Woda w oceanie jest za zimna, żeby pływać bez pianki.
Niestety na początek kuzynka Tiago dała nam pianki w rozmiarze 34, co było bardzo optymistyczne, ale nie mogło się udać. Pianka była strasznie ciasna i ledwo mogłam machać w wodzie rękami. Przemęczyłam się przez jakąś godzine, ale nie miało to sensu, więc poszliśmy zmienić z Tiago na większą i wtedy dopiero zaczęło mi się dobrze pływać.
Kasia miała okazję spróbować surfingu w Brazylii, ale niedawno skręciła kostkę, woda była lodowata i lepszym pomysłem było odpuszczenie sobie surfingu w Algarve zamiast nie móc później chodzić.
Na początku woda zmrażała stopy, ale fale były idealne dla początkujących. I chociaż bywało lepiej z ich łapaniem, cieszyłam się strasznie, że włączyliśmy surfing do naszego roadtripu po Algarve. Z plaży zmyliśmy się około 3pm.
Tiago dowiedział się gdzie zjeść najlepszy arroz de mariscos w okolicy i popołudniu pojechaliśmy tam na obiad. Kuchnia była zamknięta, panie kucharki relaksowały się w cieniu, ale zgodziły się przygotować dla nas dania. Zaczęliśmy od sałatki z ośmiornicy, bardzo prostej, bo była tam tylko pietruszka, oliwa i czosnek, ale przy świeżych, dobrych składnikach prostota sprawdza się zawsze najlepiej. Smakowała genialnie.
Gwóźdź programu, gar nadzwyczajnego ryżu z owocami morza w tym też kawałkami kraba, które najpierw trzeba było rozłupać. To danie miało tak silny smak morza, że zjedzenie go z zamkniętymi oczami mogłoby być odpowiednikiem leżenia cały dzień na plaży i wchłanianiem morskiego klimatu. Danie nie do powtórzenia w kraju na Wisłą, bo wszystko opiera się o świeżość owoców morza, które w tym wypadku pchodziły z okolicy. I jak tu nie kochać Algarve?
Każdy nabrał po 10 dokładek, popił białym winem i garnek ukazał dno.
Pod stołem kręcił się kot o pięknych oczach.
Posiłek musiał być zakończony przez pana przewodnika wypiciem espresso. A potem ruszyliśmy w drogę w kierunku Lizbony! Ekipa już na nas czekała, sobotnia noc miała być przeimprezowana w mieście.
Przez kilka minut prowadziłam samochód lewą ręką z siedzenia pasażera. Tiago właczył na autostradzie cruise control, usiadł po turecku i tylko mówił mi czy lewy pas jest wolny i mogę wyprzedzać.
Do Lizbony mieliśmy ponad 200km, z pięknymi krajobrazami z oknem i dobrą muzyką w tle. Tuż przed stolicą ukazał się most 25 de Abril, dla mnie był to po prostu Golden Gate Bridge. Przejazd nim był podwójną radością, w wyobraźni przeniosłam się do Kalifornii i czułam się jakbym wjeżdżała do San Francisco. Tiago zawiózł nas do Alcabideche, mieszkania gdzie zatrzymaliśmy się na resztę pobytu. Przywitaliśmy się z całą ekipą, przebrałyśmy, a później dwoma samochodami pojechaliśmy do Lizbony. Tiago miał spać u kumpla, ale zapowiedział, że postara się później dołączyć do nas na piwo.
Byliśmy 7-osobową grupą, usiedliśmy na zewnątrz restauracji, zaczęlliśmy od Sangrii. Nie byłyśmy jeszcze z Kasią głodne po zjedzeniu garnka ryżu z owocami morza, zamówiłyśmy tylko zupę.
Rasmus z Danii, ekspert od win.
Poszliśmy do Bairro Alto, imprezowej dzielnicy miasta i po niej kręciliśmy się przez większość nocy odwiedzając różne bary. W Lizbonie można pić alkohol na ulicy, nice.
Chłopcy dziwili się natomiast dlaczego wszędzie widać tylko przedstawicieli ich płci. I rzeczywiście, dziewczyny były w znacznej mniejszości.
Tiago dołączył do nas w którymś momencie, a Rasmus spotkał się z niewidzianym 10 lat kolegą ze Stanów, z którym był w liceum na wymianie w Brazylii. Około 2:30 kilka osób chciało wracać do domu, bo np. Filip musiał iść rano do pracy. Nie zmieścilibyśmy się do jednego samochodu, więc ja, Kasia i Rasmus zdecydowaliśmy się zostać i wrócić do Cascais pierwszym porannym pociągiem o 5:30.
Odwiedziliśmy jakąś kultową piekarnię/kawiarnię, czynną 24h, gdzie nocą wpada najwięcej ludzi.
Wciąż byłam pełna, ale wszyscy coś jedli więc i my z Kasią dałyśmy się namówić na spróbowania słodkiego wypieku.
Tiago w końcu pożegnał się z nami, lokale w Bairro Alto zaczęto zamykać, a my musieliśmy zabić w jakiś sposób czas, więc spacerowaliśmy, umierając przy okazji ze zmęczenia i marząc o ciepłym łóżku.
Jak tylko usiedliśmy w pociągu, zasnęliśmy w kilka sekund i obudziliśmy się po szóstej w Cascais.
Wykończeni i zmarznięci wsiedliśmy do taxi. Kiedy podjechaliśmy pod blok, pomachaliśmy Filipowi, bo akurat wyszedł już do pracy. A potem ten wyczekiwany od kilku godzin moment położenia się do łóżka i przykrycie kołdrą…pełnia szczęścia.
Tamta sobota zakwalifikowała się do jednej z najlepszych!