Jak dużo czasu pochłania blogowanie najlepiej zauważam, kiedy wyjeżdżam, albo po prostu mam mniej czasu niz zwykle i nagle okazuje się, że do stworzenia posta naprawde potrzeba kilku dłuższych godzin, których czasami brakuje.
Wróciłam z Nowego Jorku i przede mną 12 intensywnych dni pod względem robienia zadań na uczelnię oraz planowania wyjazdu do Brazylii. Nie chce mi się wierzyć, że już za dwa tygodnie będę w Rio. Akurat teraz czas mógłby trochę zwolnić.
Miesiąc temu, tuż po skończonych praktykach wybrałam się na trzy dni do Paryża. Mój kumpel Marcin kupił dla siebie i kilku przyjaciół tanie bilety lotnicze i namówił mnie, żebym dołączyła do nich na miejscu. To była idealna okazja do spotkania się z ekipą.
W tamtą stronę pojechałam Megabusem za 5 funtów i chociaż podróż trwała 7h, okazała się wyjątkowo przyjemna. W Dover wsiedliśmy na prom, a półtora godziny spacerowania po pokładzie i sklepie bezcłowym skutecznie skróciło czas jazdy.
W powrotną drogę zaszalałam i wybrałam pociąg Eurostar, który trasę Paryż-Londyn pokonuje w 2:15h. Ceny dla 2kl wahają się między £29 a prawie £200, dlatego bilety warto rezerwować na długo przed podróżą. Ja nie miałam tyle czasu, ale na brytyjsko-francuskim forum znalazłam chłopaka sprzedającego bilet dokładnie na dzień, który potrzebowałam, spotkałam się z nim i odkupiłam bilet za niecałe £30.
Wyjazd był krótki, ale też nie nie wybrałam się tam z zamiarem zobaczenia jak najwięcej się da, a raczej żeby spędzić czas ze znajomymi, zjeść coś dobrego i przy okazji pospacerować po mieście. Najważniejsze turystyczne atrakcje zaliczyłam w Paryżu lata temu, więc teraz mogłam nawet opuścić miasto nie widząc na oczy wieży Eiffla.
Dotarliśmy do Paryża o podobnej porze, więc umówiliśmy się pod mieszkaniem, które wynajęliśmy. W drodze z przystanku kupiłam bagietki, masło, sery, sałatę i kiedy okazało się, że po podróży wszyscy są głodni, Ula uzbrojona w składniki zaczęła przygotowywać kanapki.
Mieszkaliśmy na ostatnim piętrze starej kamienicy, bardzo blisko Champs Elysees, a to był nasz widok z okna.
Pierwszy dzień był zimny, deszczowy, wyjątkowo paskudny. Po 15min spaceru miałam ochotę wracać do domu. Nie chciało mi się wyciągać aparatu i robić zdjęć, co chyba dobrze widać po powyższej focie, zrobionej całkowicie “na odwal”;).
Od lewej Edyta, Julia, Marcin, Kuba, na dole ja i Gosia. Na szczęście w ekipie był Kuba, który zabrał na wyjazd swojego Nikona, umie robić ładne zdjęcia i dzięki niemu nawet ja się na kilku pojawiłam i użyłam paru do posta jak niektóre z powyższych/poniższych.
Brzydkie zimowe ubranie i centrum dowodzenia Quasimodo.
Miasto musiało przyjąć na swoje barki w styczniu/lutym mnóstwo deszczu, bo Sekwana prawie się wylewała.
Zaciągnęłam ekipę na uważany przez wiele źródeł- najlepszy falafel w Paryżu, L’As du Fallfel. Kolejka może odstraszyć, ale przesuwa się szybko, w trakcie stania składa się zamówienie i nie czeka się tak naprawdę długo.
Same kulki falafla rzeczywiście smakowały fantastycznie, idealnie pasował też pieczony bakłażan, ale jeśli chodzi o całą zawartość pity, to chyba lepszą kanpkę z falaflem jadłam w Taim w NYC.
Poza falaflem (5€) zamówiliśmy też schwarme z kurczakiem i chyba baranią, ale jednak falafel był najlepszy.
Byliśmy też blisko cukierni do której chciałam zajrzeć, więc namówiłam resztę, żebyśmy się tam przeszli. Meert to popularna cukiernia z Lille, której jedną ze spacjalności są prasowane gofry. W głowie przewijał mi się obraz czegoś ciepłego, chrupkiego z zewnątrz i puchatego wewnątrz, z kremowym, lejącym się nadzieniem…
Gofry (2,50€) okazały się dużo mniejsze niż wydawały mi się na wcześniej widzianych zdjęciach, ale mimo wszystko kupiłam na spróbowanie dwa nadziewane masą pralinkową i wanilią z Madagaskaru.
W tym czasie reszta ekipy siedziała już w kawiarence obok.
Przy wejściu stało ozdobione płatkami róży ciasto.
Kawiarenka była małą, klimatyczną paryską kafejką, która wyglądała jakby od wielu lat należała do starszego pana, który nas obsługiwał.
Każdy z nas zamówił kawę, spróbowaliśmy też gofrów z Meert. Przypominały trochę holenderskie stroopwafles, chociaż były miękkie, a nie chrupiące. Nadzienie było dobre, ale ich rozmiar nie pozwalał nacieszyć się całością i pozostałam rozczarowana.
Deszcz nie przestawał padać, a nam odechciało się marznięcia i niedługo po przerwie na kawę wróciliśmy do ciepłego mieszkania.