Po opuszczeniu jeziora Garda ruszyliśmy w stronę Verony. Po całkiem obfitej kolacji poprzedniego wieczoru nie byliśmy z rana głodni, więc pominęliśmy śniadanie, a na lunch wymarzyliśmy sobie pizzę. Benjamin najlepszą pizzę swojego życia zapamiętał właśnie z Verony. Na miejscu podjęliśmy się próby znalezienia tej pizzerii, ale bez skutku. Uśmiech zniknął z naszych twarzy, z każdą minutą resztki cukru we krwi malały, a ostatnie pokłady energii miały za chwilę wyparować. Jedynym ratunkiem było popędzenie do wyszukanej przeze mnie wcześniej osterii, która miała odczarować wszystkie smutki tego świata.
Po przejrzeniu krótkiego menu wiedziałam, że będzie dobrze. Kilka prostych dań, w domowym stylu i bardzo dobre ceny (między 6-9€). W menu był m.in. makaron bigoli z ragout z osła, a któreś z dań zawierało koninę. Z jednej strony odzywa się wrażliwość na punkcie zwierząt, z drugiej doceniam przywiązanie do tradycji, bo dla starszego pokolenia Włochów konina jest traktowana jak każde inne mięso, podczas gdy młodzi mieliby z przełknięciem jej problem, co też dobrze rozumiem. Osiołki to jedne z ulubionych zwierząt Benjamina, więc zamówienie ragout i tak nie wchodziło w grę.
Wybrałam orecchiette z dynią i Gorgonzolą polane masłem. Wspaniały makaron domowej roboty i świetnie pasujące proste składniki. Benjamin zamówił tagliatelle z grzybami i kiełbasą, też super!

Nie planowałam deseru, ale Benjamin po filiżance espresso namówił mnie na tiramisu. Wszystko do tej pory było tak dobre, że byłam pewna, że tiramisu również nie zawiedzie. No i nie pomyliłam się, już dawno nie jadłam tak dobrego. Rachunek był zaskakująco niski jak na wszystko co zamówiliśmy i na dobrą sprawę był to chyba mój ulubiony posiłek z całego wyjazdu. Dlatego jeżeli odwiedzicie Veronę, koniecznie odsyłam na lunch lub kolację do Osteria da Morandin.



Musieliśmy wyjechać z Verony odpowiednio wcześnie, żeby zdążyć dojechać na kolację w gospodarstwie agroturystycznym, które zarezerwowałam na kolejny nocleg, już w Ligurii. Wraz z popołudniowym światłem, widoki po drodze znowu zaczęły zachęcać do przyklejania nosa do szyby. Ze dwa razy zatrzymaliśmy się na kilka zdjęć.
Namówiłam Benjamina, żeby pożyczył od taty na wyjazd analogową Practicę. Z kliszami przeterminowanymi o 10 lat jestem szczególnie ciekawa efektu.
Zanim zatrzymaliśmy się, żeby zrobić zdjęcia zauważyłam małą restaurację. Poszliśmy tam na espresso, a gdyby nie to, że mieliśmy zarezerwowaną kolację, pewnie zjedlibyśmy tutaj, bo przeczucie podpowiadało nam, że dobrze karmią.
Ze wszystkich dostępnych pokoi dwuosobowych w rejonie Cinque Terre, farma agroturystyczna Il Boschetto oferowała najniższe ceny, nawet z kolacją w cenie. Do miejscowości prowadziła górzysta, kręta droga, a samo miejsce było uśpioną wioską, trochę jakby odciętą od świata.
Poza nami, w pierwszy wieczór była jeszcze tylko jedna para.
Kolacja zaczęła się od butelki domowego białego wina i przystawki w postaci kilku rodzajów wędlin i marynowej cukinii.
Jako primo podano ravioli ze szpinakiem i sosem bolognese.
Dalej secondo choć my już ledwo mieliśmy miejsce w brzuchach. Pomógł fakt, że nie było węglowodanów, a tylko pieczeń ze schabu i ogrodowe pomidory z oliwą, popijane tym razem czerwonym domowym winem. Deser to prosty koktail owocowy i całe szczęście, bo cięższy deser byłby niemożliwy do przełknięcia.