Któregoś dnia zaczęłam zastanawiać się jak to się w ogóle stało, że znalazłam się w Puerto Escondido i nie do końca mogłam sobie przypomnieć… Pamiętam, że chciałam przenieść się z Mexico City bliżej Gwatemali i spotkania z Bzu. O Puerto Escondido powiedział mi w Argentynie Ben, a później przeczytałam parę razy o tej słynącej z surfingu miejscowości i utknęła mi w głowie, ale nie jako miejsce, które koniecznie muszę odwiedzić. Musiałam zdecydować co dalej, wpadły tanie bilety lotnicze i chwilę później jechałam już wzdłuż wybrzeża Pacyfiku.
Miałam zostać tylko na trzy dni, ale przedłużyłam swój pobyt o kilka następnych, a potem już wiedziałam, że za szybko tego miejsca nie opuszczę. Wkrótce kupiłam deskę surfingową i zaczęło się to, po co przyjechałam. Cierpliwe godziny spędzone w wodzie, lepsze i gorsze dni, ale powoli pięłam się coraz wyżej, każda złapana fala był jak zastrzyk serotoniny, zawsze musiała być następna, przez co ostatnia czasem nadchodziła, kiedy powinnam była być już w pracy.
Gdyby nie surfing, mój pobyt w Meksyku nie byłby nawet w połowie tak udany jak był. Nie pamiętam kiedy ostatnio pokochałam coś w takim stopniu. To musiała być fotografia, podróże, albo jedzenie, czyli minęły lata i już zapomniałam jak to jest odnajdywać nową pasję. Wstawanie przed wschodem słońca nie było problemem, a każde wyjście na plażę z deską było najjaśniejszym punktem dnia.
Moje Puerto Escondido nie istaniałoby też bez Osy Mariposy. Miałam dużo szczęścia, że znalazłam tam pracę, bo na dobrą sprawę w większości zrealizowało to plan, jaki miałam na tą podróż. Zaczynałam bardziej z przymusu zaoszczędzenia niż samej chęci pracy, ale moje podejście szybko się zmieniło. Pokochałam atmosferę hostelu, ludzi, a zadania, które wykonywałam sprawiały mi przyjemność. Pomagałam przy śniadaniach, gotowałam kolacje, zajmowałam się social media, robiłam zdjęcia. Kiedy chciałam, piekłam ciasta, kiedy bolały mnie nogi, kładłam się w hamaku, podczas pracy mogłam sączyć drinka i ogólnie czułam, że mam dużo wolności i na dobrą sprawę niewiele muszę, a wiele mogę.
Życie w Puerto było naprawdę dobre. Nie wiem nawet czy nie najlepsze do tej pory. Nie miałam wiele, ale miałam wszystko, czego potrzebowałam. Nie miałam pragnień niemożliwych do zrealizowania, które ciągle odzywają się w naszym świecie. Nie męczyłam się porównywaniem się do innych, zazdrością, ciągłe niezadowolenie z siebie nie odzywało się przez większość czasu. Ocean zadbał o harmonie, bo każde zmartwienie znikało z momentem wejścia do wody, ważniejsze było wypatrywanie fal, a czasami walka o przetrwanie.
To już nie był efekt bycia w podróży, to był styl życia jakie sobie stworzyłam i do którego powrócę w odpowiednim momencie.
Moim pożegnaniem z Meksykiem jest poniższy filmik. Nakręciliśmy go z Marcinem (dziękuję!!!), kiedy przyjechał do mnie na tydzień w kwietniu. Początkowe ujęcia pokazują jak rozpoczynało się wiele z moich pięknych dni spędzonych w Puerto Escondido. Utwór wybrałam na długo przed powstaniem video, nie mógł to być inny kawałek.
Filmik będzie chyba moim ulubionym ze wszystkich jakie zmontowałam i wrzuciłam na bloga. Jesienią będzie wyciskał ze mnie łzy i przenosił mnie na chwilę w miejsce, w którym słońce nie zniknęło choćby na jeden dzień ze wszystkich siedemdziesięciu pięciu, które tam spędziłam.
Załadujcie jakość 1080p i niech te 4min przeniosą Was na chwilę w to samo miejsce.
Music: Seagull – Saturday Sun