Menu
Historie / Podróże / Życie

Atakama – droga przez najbardziej suchą pustynię świata

Po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów pierwsze oznaki, że znaleźliśmy się na Atakamie były szczególnie eskcytujące nie tylko z powodu totalnej zmiany otoczenia, ale i dlatego, że był to ostatni fragment do pokonania przed zostawieniem za sobą na dobre Chile i wjechaniem do nowego kraju.
Zniknęła zieleń, kolory przybrały żółto-brązowe barwy, otaczoczenie zmieniło się w bezkresną pustynię. Przy początkowym entuzjaźmie, poza odcinkami przy oceanie, krajobraz dość szybko stał się monotonny i po kilku dniach wszechobecnego kurzu i pustynnym braku życia, cieszyłam się na dzień, kiedy znajdziemy się w nowym miejscu.

Na Atakamie spędziłam też jeden z najdziwniejszych dni mojego życia – bo jak często zdarza się, że niespodziewanie dostajesz 24h do zabicia na pustyni? Z dala od każdej formy życia, cywilizacją w postaci stacji benzynową prawie 70km dalej i jeszcze bardziej oddalonymi wioskami i miastami. Nagle podstawowym problemem staje się to, czy masz wystarczająco dużo wody i gdzie znaleźć cień. W tym wszystkim nie brakowało tylko 3G – mogliśmy sobie więc zgooglować jak zbudować studnię na pustkowiu i wysłać rodzinie zdjęcie – tak, nawet na pustynię dotarły te wszystkie ułatwienia XXI wieku.

Dzisiejszy post to dużo, dużo zdjęć z ponad 1000 km przez Atakamę, ze spania na pustyni, oglądania gwiazd, zwiedzania niesamowitego obserwatorium astronomicznego i z przygód, które nam po drodze towrzyszyły.

Chociaż często byliśmy w relatywnie niedużej odległości od Pacyfiku, nad oceanem znaleźliśmy się po raz pierwszy w tej podróży dopiero w okolicach początku pustyni.


Choć plaża znajdowała się daleko od jakiegokolwiek miasta, niewiele czasu zajęło mi niestety zapełnienie dużej plastikowej torby śmieciami pozostawionymi na piasku…

  Mało eleganckie śniadanie na zbiorniku wody – kanapki z serem i kolendrą oraz kawa i herbata.

Jedna z najfajniejszych nocy na dziko, spędzona tak po prostu na środku pustyni, z dala od głównej drogi.
Przy tym złocistym świetle mocno ubolewałam, że nie mogłam użyć swojego aparatu…

Motor bardzo często w porze śniadania robił nam za kuchnie.


Na początku podróży pakowanie motoru zajmowało nam wieki, ale na tym etapie wszystko szło już dużo szybciej.


Bahia Inglesa – mała miejscowość wypoczynkowa nad oceanem, mniej więcej na wysokości Copiapo (ok 70km). Ze względu na duże odległości w tych stronach, nie jest szczególnie popularnym celem zagranicznych turystów, przyjeżdżają tu przede wszystkim ludzie z okolic lub podróżujący własnym transportem przez Chile.

Widząc kolor wody nabraliśmy ochoty na plażowanie, ale wiatr był na tyle chłodny, że do wody weszliśmy tylko po kolana.


Niepozorna Bahia Inglesa ma wysokie ceny za noclegi, nawet camping na którym się rozbiliśmy był droższy niż normalnie.

 
Jedno z niewielu wspólnych zdjęć z drogi, zrobione z plecaka.


Czasem przejeżdżaliśmy przez dziwne miasta, które wyglądały jakby nikt w nich nie chciał żyć.
Chyba nigdy nie byłam w mieście z dostępem do plaży i tak brzydkim zagospodarowaniem jak w przypadku tej ze zdjęcia.

Momentami widoki przypominały Kalifornię, tylko na wzgórzach brakowało zieleni.

W poszukiwaniu noclegu na kolejną noc zjechaliśmy na wyjątkowo piasczystą drogę, na której motor nie mógł sobie poradzić i po chwili, przygotowani na wywrotkę, leżeliśmy już na ziemi. Po całodziennym zmęczeniu i na miękkim podłożu nie było najłatwiej podnieść te 160kg, ale udało się, a motor po dłuższej chwili znowu odpalił.

 Nie zapowiadało się, że znajdziemy na tym odcinku pustyni dobre miejsce do spania, a mieliśmy dla siebie duży “taras” na wzgórzu, gdzie moglibyśmy przez miesiąc być niewidoczni dla nikogo.


Tej nocy przekonaliśmy się dlaczego Atakama jest jednym z najlepszych miejsc na Ziemi do obserwacji nieba…

 
Następnego ranka mieliśmy jechać dalej, ale po przebudzeniu otworzyłam przewodnik, żeby poczytać o okolicy. Okazało się, że zaledwie kilka kilometrów od nas znajdowało się jedno ze słynnych obserwatoriów astronomicznych, którego zwiedzanie możliwe jest jedynie w sobotę (dojazd tylko własnym pojazdem), a rezerwacji trzeba dokonać dużo wcześniej. Zaświeciły nam się oczy, bo był piątek i chociaż fragment o rezerwacji nie brzmiał optymistycznie, nie mieliśmy nic do stracenia – wypełniliśmy formularz online i czekaliśmy na odpowiedź.

Dwie godziny później, kiedy nie dostałam żadnego maila zwrotnego postanowiliśmy wykorzystać ostatni sposób i pojechać do obserwatorium osobiście. Namiot i wszystkie rzeczy zostawiliśmy na miejscu, bo nawet gdybyśmy zostawili je tam na tydzień, nie miałby ich kto zabrać. Na miejscu jedyną osobą z którą można było porozmawiać był ochroniarz przy bramie wjazdowej i nie do końca wierzyliśmy, że uda się cokolwiek załatwić. Ucieszyliśmy się więc jak dzieciaki, kiedy ochroniarz bez problemu zgodził się, żebyśmy dołączyli do wycieczki następnego dnia. A kiedy już emocje opadły, do głowy przyszło nam “tylko co my właściwie będziemy robić do jutra…?”

Kiedy zobaczyliśmy obserwatorium po raz pierwszy, poczułam się jak byśmy znaleźli się na innej planecie, to wzgórze i otoczenie robią duże wrażenie.
Na kilka kilometrów przed wjazdem na teren obserwatorium nocą występuje zakaz używania świateł przez pojazdy.


Po powrocie do namiotu rozebraliśmy się do bielizny i wysmarowaliśmy kremem z filtrem, a po czasie stwierdziliśmy, że promieniowanie w tych stronach i na tej wysokości (2000m) musi być wystarczająco mocne, że lepiej będzie się z powrotem ubrać.
Jeszcze większym problemem było znalezienie cienia: najpierw schowałam się w cieniu motoru, siedząc na kamieniu i czytając książkę, Benjamin w tym czasie znalazł miejsce pod skałą. Z czasem jednak słońce było za wysoko i na kilka godzin pozostało nam leżenie w otwartym namiocie i liczenie na wiatr, który od czasu do czasu przynosił ochłodę.


Nasza kuchnia na czas tych 36h.

Chociaż chińskie zupki słyną z bycia najprostszym daniem do przygotowania na campingu, podczas całej podróży zjedliśmy je tylko raz. Zawsze szukam jakiegoś urozmaicenia dania, w tym przypadku najlepiej sprawdziły się resztki kolendry, którą wiozłam ze sobą od Valparaiso, 1000km za nami.


Najczęściej przygotowywanym przez nas sosem do makaronu podczas gotowania na kuchence campingowej był pomidorowo-śmietanowy. Był prosty, niedrogi, smaczny i wymagał niewielu składników, żeby danie było naprawdę dobre. Staraliśmy się też zawsze mieć ze sobą parmezan, choć ten powszechnie dostępny w Ameryce Południowej ciężko w ogóle nazwać parmezanem.


Dzień minął nam szybciej niż się spodziewaliśmy. Mam wrażenie, że tylko w dzieciństwie “nicnierobienie” niemiłosiernie się dłuży, a w dorosłym życiu nawet nic nie robiąc na pustyni masz wrażenie, że czas przeleciał ci przez palce.


Tego wieczoru wiedzieliśmy już, że widoczny na niebie laser teleskopu pochodzi z pobliskiego obserwatorium.


Paranal należy do Europejskiego Obserwatorium Południowego, organizacji integrującej europejskie kraje do utrzymania obserwatoriów na południowej półkuli. Pracują tutaj naukowcy z całego świata, a obserwatorium jest jednym z najbardziej produktywnych na świecie. Dzięki wykorzystywanemu sprzętowi dokonano tutaj wielu astronomicznych odkryć.


Wycieczkę rozpoczęliśmy od wprowadzenia i obejrzenia krótkiego filmu, a potem wjechaliśmy na szczyt Paranal (ponad 2600m), gdzie znajdują się teleskopy.
Na zdjęciu widzicie Very Large Telescope – najbardziej zaawansowany instrument optyczny na świecie, na który składają się cztery teleskopy. W Paranal trwa też budowa jeszcze większego, ale zanim zostanie zakończona minie jeszcze kilka lat.


Teleskopy zaprojektowane zostały tak, żeby były odporne na trzęsienia ziemi, dość częste w tych stronach.

Co sprawia, że Atakama jest takim dobrym miejscem do obserwacji nieba? Suche powietrze, wysokość, niewielka ilość zachmurzonych dni, niskie zanieczyszczenie świetlne, a dzięki bliskości oceanu (oddalonego zaledwie o 12km w przypadku Paranal) również przewidywalny wiatr. W ciągu roku jest tylko 16 dni, kiedy niebo jest tak zachmurzone, że nie nadaje się do obserwacji. Niesamowite…


Teleskop VLT od wewnątrz.


Produkcja i chłodzenie lustra teleskopu odbywa się w Niemczech, co zajmuje 2 lata, a następnie przez rok polerowane jest we Francji. Transport z Europy odbywa się w całości. Któregoś razu jedno z luster pękło w ciężarówce na krótko przed wjazdem na teren obserwatorium, a czas oczekiwania na kolejne wyniósł ponownie trzy lata. (!)


Stanowisko pracy astronoma w Paranal.


Z tablicy ogłoszeń.


Ostatnim przystankiem był hotel, w którym mieszkają pracujący na miejscu astronomowie. Zasłynął z pojawienia się w jednym z ostatnich filmów z Jamesem Bondem – Quantum of Solace. Dach budynku jest na poziomie ziemi, ale reszta światła dociera przez przednią część, która wbudowana jest we wzgórze.

Wnętrze budynku stara się oddać bardziej przyjazne warunku do życia niż to, co czeka na zewnątrz – wysoka wilgotność powietrza, przyjemna temperatura, dużo zieleni. Wnętrze jest bardzo nietypowe, z basenem w centrum i stołówką tuż obok, ale na jego ekscentryczność składa się też to, że budynek jest nieco podstarzały.


Tego dnia dojechaliśmy do Calamy i było już na tyle ciemno, że musieliśmy rozbić się pod miastem. To było jedno z najgorszych miejsc do spania w naszej podróży, a że przypadło na piątek, obok namiotu na początku ciągle kręcili się imprezowicze. Nie mogłam przez długi czas zasnąć, a kiedy bez powodu przebudziłam się po 4, przez okienko namiotu zobaczyłam ogień. Był coraz większy, aż w końcu obudziłam Benjamina i obserwowaliśmy rozwój sytuacji we dwoje. Ogień rozrastał się i zbliżał coraz bardziej w naszą stronę, więc zdecydowaliśmy, że musimy się zwijać. Kiedy już spakowaliśmy prawie wszystko, na miejsce przyjechała straż i zajęła się gaszeniem, a my byliśmy wkurzeni i przemęczeni i nie wiedziliśmy co robić dalej. Z jednej stacji benzynowej pojechaliśmy na drugą i w końcu tam ‘rozbiliśmy obóz’ aż do świtu.

To były najbardziej menelskie godziny podróży. Mieliśmy za sobą kilka dni bez mycia się, zmęczenie z długiej podróży przez pustynię. W naszych ubraniach motocyklowych wyglądaliśmy już wystarczająco źle, a tutaj jeszcze gotowaliśmy herbatę na ulicy i robiliśmy kanapki na krawężniku o 5 rano, po tym jak musieliśmy uciekać przed pożarem.
Niektórzy nie uwierzyliby, że podróżowanie wygląda czasem w ten sposób.

Ponad tysiąc kilometrów przez Atakamę, aż dotarliśmy w końcu do naszego ostatniego przystanku w Chile – San Pedro de Atacama.

San Pedro wyrosło na mocno backpackerskie miasteczko i rzeczywiście było pierwszym na Atakamie, w którym spotkaliśmy tyle turystów. Lokalizacja blisko granicy z Boliwią i nieco dalej Argentyny sprawia, że jest to miasteczko wypadowe do wszelkich wycieczek na czele z kilkudniową wycieczką do Salar de Uyuni w Boliwii.

W centrum nie ma asfaltowych dróg, w powietrzu ciągle unosi się kurz.Centrum miasta obrasta w agencje turystyczne, ceny w sklepach spożywczych przypominają te patagońskie, ale nie znaczy to, że San Pedro jest straszne – wciąż można znaleźć w nim urok i coś dla siebie.
Co znalazłam ja? Francuską piekarnię z pysznymi bagietami, croissantami i pain au chocolat, co po słabym pieczywie w drodze było cudownym urozmaiceniem.


Ulica pełna ludzi nie przeszkadza, żeby spać tak jak ci się podoba.
    Będąc tutaj jeden zachód słońca warto zobaczyć z lokalizacji kilka kilometrów poza San Pedro – Mirador de Kari – Piedra del Coyote.

Wygląda jak śnieg, ale to sól.

W San Pedro de Atacama odpoczęliśmy zatrzymując się na trzy noce w hostelu. Załatwiliśmy kilka technicznych spraw związanych z motorem i zbieraliśmy siły na dalszą drogę, na czele z przejazdem przez góry na wysokości 5000m.