Kalifornia mogłaby doprowadzić mnie na skraj bankructwa i otyłości. Bankructwa spowodowanego wydawaniem majątku na jedzenia i tycia od spożywanych ilości. Bo zawsze jest za mało czasu, żeby wszystkiego spróbować, bo żołądek jeden i życie tylko jedno. Wznoszę ręcę ku niebu i rozpaczliwie krzyczę “WHY?!”
Nawet najsprytniej zaplanowana trasa kulinarna, z niewielką ilości kalorii, małych porcji i z kilometrami do przejścia potrafi czasem wpędzić w food coma. Jesz ostatnią wymarzoną rzecz tego dnia i czujesz, że koniec jest blisko.
I jeszcze ta przeklęta lista The Big Eat:“100 things to try before you die in SF”. Już raz dałam się wciągnąć w spróbowanie jak najwięcej ilości dań z niej. Co roku odnawiana, tym razem znowu rozbudziła we mnie poczucie misji. Chęć zaspokojenia ciekawości, przekonania się jak smakują wyróżnione dania i niewątpliwa radość dla kubków smakowych…a takiej doświadczałam co drugi dzień mojego pobytu w San Francisco.
Kocham to miasto.

Na informacje o Sushirrito wpadłam któregoś dnia, siedząc w moim ciasnym pokoju w Birmingham. Zobaczyłam, że lokal znajduje się w San Francisco i od razu nabrałam wielkiego apetytu na odwiedzenie go. Sushirrito to połączenie sushi i burrito czyli sushi wielkiego rozmiaru z zawartością wykraczającą poza japońskie normy. Idealnie trafiło w moje zamiłowanie do surowych składników, wodorostów i kanapek. Poza tym najlepsze jest to, że po zjedzeniu sushirrito człowiek wcale nie czuje się napchany i ciężko, jak to jest zazwyczaj po zjedzeniu pieczywa.

Przy okazji pierwszych odwiedzin w Sushirrito nie załapałam się na Lava chips, bo zostały wyprzedane, więc musiałam tam wrócić. Za drugim razem zjawiłam się wcześniej i tym razem miałam więcej szczęścia. Lava chips to nachos z marynowanym, surowym tuńczykiem, roztopionym serem, posypane nori, z porcją guacamole. Papka, której nie da się w ładny sposób pokazać na zdjęciu i typ dania za który czasem Amerykanów kocham (bo sama lubię się bawić w takie połączenia), a czasem nie znoszę (bo potrafią przesadzić). Surowa ryba i guacamole zamieniły te nachosy w chipsy bliskie ideału.
20th Century Cafe to jedno z tych miejsc, które nie potrzebuje szyldu nad drzwiami, bo każdy kto powinien, trafi tu bez problemu. Menu utrzymane jest w europejskim klimacie retro, inspirowane Europą Wschodnią. Właścicielka Michelle Polzine jest bardzo charakterystyczną osobą, o świetnym stylu i głosie, który zapamiętuje się na długo. Monia bywa zagląda tutaj często, a w Tłusty Czwartek zaniosła Michelle domowej roboty pączki!
Russian Honey Cake jest na liście The Big Eats. Kilkanaście warstw biszkoptu przekładanego miodowym kremem, idealnie wilgotny i nawet nie tak słodki jak na Stany, chociaż ja mimo wszystko zmniejszyłabym jeszcze odrobinę ilość cukru.
Dolores Park, mój ulubiony park w mieście.
W mój przedostatni dzień w mieście umówiłyśmy się z Moniką, autorką bloga Gotuje bo lubi na kulinarne podboje miasta.
Zaczęłyśmy od Lt. Waffle, z kilkoma naprawdę ciekawymi gofrowych propozycjami w menu. Zależało nam przede wszystkim na tej, która załapała się na LISTĘ, ale okazało się, że jest sezonowa, a my nie miałyśmy tyle szczęścia, żeby na nią trafić. Mowa o gryczanym gofrze z creme fraiche, ogórkiem i kawiorem. Nie chciałyśmy jednak wyjść bez spróbowania czegokolwiek, dlatego zamówiłyśmy ziemniaczaneg gofra z pastrami. Ziemniaki sprawiły, że w smaku przypominał trochę placka ziemniaczanego, ale połączenie z kawałkami pastrami było super. A do tego surówka z kapusty i musztarda.



Do Dandelion Chocolate wchodzi się jak do fabryki czekolady. Od wejścia uderza cię czekoladowy zapach, część lokalu zajmują stoliki, a druga to pracownia, której każdy chciałby być częścią, bo wyrabia się tam czekoladę.
Na liście 100 polecanych znalazł się Papua New Guinea S’more z Dandelion i właśnie z tej okazji tutaj zajrzałyśmy.
S’mores przyrządza się zazwyczaj przy ognisku. Na kij nabija się piankę marshmallow i trzyma nad ogniem aż zewnętrzna część zacznie się przypalać. Gotową wkłada się między dwa ciasteczka wyłożone kawałkiem czekolady, która pod wpływem ciepła marshmallow roztapia się. Całość jest bardzo słodka, ale przynajmniej na jednej można zakończyć konsumpcje.
Wersja z Dandeloin była bardziej wykwintna, z każdym szczegółem doprowadzonym do perfekcji. Idealne kruche ciastko na spodzie, wyrabiana na miejscu pianka i czekolada najwyższej jakości. Zdecydowanie był to s’more mojego życia.

Bi Rite, jedne z najlepszych delikatesów w mieście.

Weszłyśmy prawie na szczyt, kiedy powiedziałam Moni, żeby stanęła tyłem, wzięła głęboki wdech, a potem odwróciła się. Patrzenie na jej reakcje było wielką przyjemnością, bo chyba nie ma nikogo, komu nie opadłaby w tym miejscu szczęka.
Wcale nie chciało mi się stamtąd ruszać. Mogłam leżeć na trawie, słuchać muzyki i chłonąć ten widok.
Na sam koniec tego wzorowego dnia, Monia zabrała mnie na pork belly do Mission Chinese Food, o którym opowiadała mi kilka razy. Zamówiłyśmy jedną porcję do podzielenia się. Podany jak drink w barze na plaży, polany był karmelowym sosem sojowym, pomarańczą, manadrynką, piklowanym ananasem, wiśienką, posypany orzechami macadamia. Odkroiłam kawałek boczku, zamoczyłam w sosie, wsadziłam do buzi i zamknęłam oczy. Prawdziwy orgazm kulinarny! Ileż w nim było intensywnych smaków, a wszystko tak pięknie się komponowało. Każdy kolejny kawałek aż do ostatnego jadłam z zamkniętymi oczami, żeby wyostrzyć smak i wzmocnić efekt.
Za doskonały dzień pięknie dziękuję Monice!