Połowę spacerów w Buenos Aires odbyłam bez aparatu, albo obijając się i nie wyciągając go z torby, powtarzając sobie, że wrócę, żeby zrobić zdjęcia. I pewnie dlatego, kiedy zabrałam się za tego posta, miałam raczej rzadki problem dobrania zdjęć. Chronologicznie nic do siebie nie pasuje, tematycznie nie jest lepiej, więc pomieszałam foty z różnych dni, dzielnic, zdarzeń i tak powstał drugi post z BA.
Pierwsze dwie noce spędziłam w hostelu, a później przeniosłam się do Braulio, Couchsurfera, który ugościł mnie na kilka nocy. Po wejściu do mieszkania opadła mi szczęka.
Braulio jest freelancerem, kręci filmy dla agencji reklamowych, ale jego zapasowym zajęciem jest też prowadzenie warsztatów z fotografii i wtedy jego mieszkanie zamienia się w studio.
W pierwszą noc wyszliśmy do baru posłuchać muzyki na żywo, więc śniadanie zjadłam w porze lunchu, ale drugiego poranka wstałam wcześnie, poszłam na zakupy i zanim Braulio zszedł na dół, przygotowałam na śniadanie tosty francuskie z dulce de leche i bananami.
Centrum i co ładniejsze budynki.
To zdjęcie całkiem dobrze oddaje architekturę Buenos Aires. Można znaleźć tu naprawdę piękne budynki, ale często przyklejone są do nich te mniej udane. Mówi się, że miasto jest Paryżem Ameryki Południowej, tutaj widać trochę to połączenie Europy i Ameryki Łacińskiej.
To zdjęcie całkiem dobrze oddaje architekturę Buenos Aires. Można znaleźć tu naprawdę piękne budynki, ale często przyklejone są do nich te mniej udane. Mówi się, że miasto jest Paryżem Ameryki Południowej, tutaj widać trochę to połączenie Europy i Ameryki Łacińskiej.
Braulio polecił mi w poniedziałkowy wieczór koncert grąjącej na bębnach grupy La Bomba De Tiempo. Namówiłam Bena, kupiłam bilety, wysłałam mu wskazówki jak dotrzeć i mieliśmy spotkać się pod wejściem. Po 45min od rozpoczęcia show wciąż stałam na zewnątrz i czekałam. W końcu zrezygnowana weszłam do środka.
Koncert był na prawdę dobry, bo La Bomba De Tiempo łączą klimaty argentyńskiego folku, samby, muzyki Ameryki Centralnej i afrykańskich rytmów. Ciężko ich słuchać i przy okazji nie tańczyć. Ciekawe jest też to, że dyrygent grupy opracował system ponad 100 znaków palców, rąk i ciała, dzięki którym prowadzi zespół.
Dopiero po powrocie do domu znalazłam wiadomość na FB. Okazało się, że Ben się zgubił, a że nie miał jeszcze wtedy telefonu, nie było sposobu, żeby się ze mną skontaktować.
W ramach rekompensaty za popsuty wieczór zaprosił mnie na kolację.
Dobrze, że zrobił to zanim zorientowałam się, że nie dotarł na koncert głównie z mojej winy. W pośpiechu podałam mu zły adres. Sarmiento jest zarówno ulicą jak i aleją, a moja aplikacja z mapą wyszukała tą drugą…
Koncert był na prawdę dobry, bo La Bomba De Tiempo łączą klimaty argentyńskiego folku, samby, muzyki Ameryki Centralnej i afrykańskich rytmów. Ciężko ich słuchać i przy okazji nie tańczyć. Ciekawe jest też to, że dyrygent grupy opracował system ponad 100 znaków palców, rąk i ciała, dzięki którym prowadzi zespół.
Dopiero po powrocie do domu znalazłam wiadomość na FB. Okazało się, że Ben się zgubił, a że nie miał jeszcze wtedy telefonu, nie było sposobu, żeby się ze mną skontaktować.
W ramach rekompensaty za popsuty wieczór zaprosił mnie na kolację.
Dobrze, że zrobił to zanim zorientowałam się, że nie dotarł na koncert głównie z mojej winy. W pośpiechu podałam mu zły adres. Sarmiento jest zarówno ulicą jak i aleją, a moja aplikacja z mapą wyszukała tą drugą…
Dwa dni później spotkaliśmy się przed Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Po zwiedzeniu kupiliśmy lunch, zjedliśmy go w parku, a potem szliśmy jedną z ulic bez większego celu, aż się zmęczyliśmy i położyliśmy na górce w parku.
Leżeliśmy, gadaliśmy i dzień mógł się nie kończyć…
Zebraliśmy się w końcu i ruszyliśmy w stronę hostelu. Na miejscu wyszukałam restaurację, bo ta, którą początkowo miałam na oku przepadła. Wybrałam więc patagońską, serwującą dania południowej Argentyny.
Zebraliśmy się w końcu i ruszyliśmy w stronę hostelu. Na miejscu wyszukałam restaurację, bo ta, którą początkowo miałam na oku przepadła. Wybrałam więc patagońską, serwującą dania południowej Argentyny.
W autobusie zorientowaliśmy się, że stanowisko kierowcy jest futerkowe. Różowa, futerkowa kierownica, lusterka, a nawet kasownik!
Nasz kelner ucieszył się na wiadomość, że jestem z Polski, bo okazało się, że i on miał polskie nazwisko. Jego dziadek wyemigrował do Argentyny pod koniec XIX wieku.
Przejrzeliśmy menu, dowiedzieliśmy się co jest specjalnością lokalu i właśnie to przykuło moją uwagę najbardziej. Długo pieczony w czerwonym winie mostek barani, do tego duszone warzywa i sałatka. Mięso było doskonałe…
Przejrzeliśmy menu, dowiedzieliśmy się co jest specjalnością lokalu i właśnie to przykuło moją uwagę najbardziej. Długo pieczony w czerwonym winie mostek barani, do tego duszone warzywa i sałatka. Mięso było doskonałe…
Ben wybrał stek podawany na warzywach. Bardzo dobra argentyńska wołowina, aczkolwiek nie przebiła mojego dania.
Przy jednym z pierwszych kęsów do oczu napłynęły mi łzy. Świetne jedzenie, towarzystwo, argentyńskie wino. To był jeden z tych perfekcyjnych momentów…A przy okazji zapewne najlepszy wieczór w Argentynie.