Pierwsze chwile w Melbourne, szybkie rozejrzenie się dookoła i już wiedziałam, że polubimy się z tym miastem. Europejski charakter był bardzo mile widziany, a z drugiej strony Melbourne przypominało w mielu miejscach San Francisco! I jeszcze fakt, że uważane jest za kulinarną stolicę Australii, czy potrzeba mi czegoś więcej? Nie. A może…? Skoro pod ręką jest ocean to tak, pięknych plaż. Melbourne leży w zatoce, więc na chodzących po mieście surferów bez koszulki nie liczyłam, ale otwarty ocean nie jest warunkiem uroku, plaża może nadrobić na inne sposoby. Tu mogę jednak powiedzieć, że na plażowanie do tego miasta lepiej nie przyjeżdżać. Pod tym względem Melbourne porównane do Sydney wypada bardzo blado. Można się pofatygować, wyjechać za miasto i wtedy oczekiwania nie zostaną zawiedzione, ale do tego potrzeba już samochodu i najlepiej wyprawy na cały dzień.
Na pierwsze trzy dni w Melbourne wylądowałam w hostelu w bardzo pozytywnej okolicy. Windsor leży dłuższy kawałek od centrum, ale za to nadrabia klimatem. Niezależne restauracje, sklepy, bary, second handy i dużo młodych ludzi, taka trochę typowa hipsterska dzielnica, z jaką spotykam się często w większych miastach, w różnych częściach świata. Pierwszego dnia wybrałam się na spacer po mojej okolicy, ale też na St. Kilda Beach, najbliżej położoną centrum miasta plażę. I stąd właśnie poniższe zdjęcia oraz z Chapel Street, przy której mieszkałam.

Lubię takie spacery w ciemno, jestem gdzieś po raz pierwszy, wychodzę z hostelu, wiem w którą mniej więcej stronę jest ocean i w tym kierunku zmierzam. Bez patrzenia na mapę czy GPS, po prostu wybieram ścieżki, które zachęcą mnie do podążania nimi, a wracam jeszcze innymi.























