Menu
Historie / Podróże / Przemyślenia / Życie

Life is a journey, not a destination. Enjoy the ride.

Zwiedzanie Nowej Zelandii bez własnego samochodu nie jest łatwą sprawą, nawet jeżeli jest transport między miastami, na tak popularnej trasie jak Queenstown- Christchurch, autobus jeździ raz dziennie i to z samego rana. Mnie nie chciało się tak wcześnie wstawać, ani pędzić do Christchurch, bo i tak noc planowałam spędzić na lotnisku, żeby z rana odlecieć do Melbourne.
Napisałam na kartce kierunek podróży, zapytałam w hostelu gdzie powinnam się ustawić i około południa byłam gotowa do odjazdu. Tym razem miałam na trasie konkurencję i chociaż miejsce wyglądało na popularne dla autostopowiczów, mijało 20, 30, 40 minut a ja nadal stałam. Wiem, że to na dobrą sprawę niewiele, ale do tej pory udawało mi się kogoś złapać w maksymalnie 10min. Z każdą minutą pojawiało się więcej wątpliwości i myślenie nad planem B.
– W życiu nie uda mi się przejechać 500km i dotrzeć dzisiaj do Christchurch – myślałam. – Nie zdążę na samolot, nowy bilet będzie kosztował 500$ i utknę w Nowej Zelandii.
Klasyczne czarne myśli, ale nawet przez chwilę nie pożałowałam, że nie zdecydowałam się na autobus, więc chyba nie było tak źle. W końcu zatrzymał się mężczyzna jadący do miasta oddalonego o 40km. Dobre i to, przynajmniej w końcu ruszyłam się z miejsca.
Kierowca w młodości też jeźdźił stopem i teraz po latach sam wozi podróżnych. Pochodził z Dunedin, dopiero co wyprowadził się z Queenstown, a ja mogłam posłuchać sobie jeszcze trochę momentami zabawnego akcentu Kiwi, zanim otoczy mnie australijski. Dzień był wyjątkowo piękny, bezchmurny i wszystko wyglądało lepiej niż kiedy tu przyjechałam.

W końcu dotarliśmy na miejsce, a kierowca wysadził mnie w niby strategicznym punkcie, chociaż i tak wyglądało ono na totalne zadupie. Polecił jeszcze, żebym zapytała robiących sobie fotki przy drodze azjatyckich turystów, czy mnie zabiorą. Wiedziałam, że odmówią, ale co mi tam, spróbować mogłam. Jak tylko padło pytanie, zesztywnieli jak celnicy na lotnisku w Tokio i już było wiadomo, że mnie nie chcą. Wrócili do pozowania, a ja ustawiłam się przy drodze. Tylko, że nie było tam żadnych samochodów. Pierwsze auto zauważyłam po dwóch minutach, ale okazało się być ciężarówką i opuściłam rękę z kartką. Nie pomogło, bo za chwilę ciężarówka jechała już na mnie i zatrzymała się tuż obok.
– Dokąd jedziesz? – kierowca wyjrzał przez okno.
– Christchurch.
– No to dobrze się składa, bo ja też!
Wyszedł z ciężarówki, otworzył bagażnik i wrzucił tam mój plecak. Jeszcze godzinę temu martwiłam się, że nie zdążę na samolot, a teraz wszystko wyglądało o 180’C lepiej.

Kierowcą okazał się być Holender, który od ponad 20 lat mieszka w Nowej Zelandii.
– Przyjechałem tu tak jak Ty, z plecakiem. I tak mi się spodobało, że zostałem. – tłumaczył.
– Lubię swoją pracę, bo daje mi swobodę i pozwala oglądać piękno tego kraju. Jeżdżę ciężarówką i podziwiam widoki. – wskazał ręką przed siebie, a na horyzoncie pojawiły się ośnieżone szczyty Parku Narodowego Aoraki. Jego mottem był znany mi cytat, ale wypowiedział go kilkakrotnie z takim entuzjazmem, że teraz pewnie już zawsze będzie mi się z nim kojarzył. – Life is a journey, not a destination. Enjoy the ride!
Już po kilku minutach rozmowy dało się wyraźnie odzczuć, że Linz ceni sobie wolność. Kiedy ma więcej wolnego, jeździ do buszu i odcina się od świata na pewien czas. Zabiera jedzenie na kilka dni życia, a resztę zdobywa sam, polując, żywiąc się owocami leśnymi i wszystkim innym, co znajdzie w menu przyrody.
Przez te pare godzin mieliśmy okazję poruszyć niejeden temat, od rodziny, po drugą wojnę świątową.

Znowu dowiedziałam się nowych rzeczy o tym kraju i powtórnie usłyszałam inne. Co mogę na powiedzieć na tej podstawie o Nowej Zelandii? Że wbrew pozorom, wydaje się być całkiem konserwatywna jak na państwo o tak silnych brytyjskich wpływach, zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy damsko-męskie. Kobiety zarabiają tam mniej od mężczyzn i widać to już na podstawie stawek godzinnych. Mówi się, że lato jest krótkie, więc ludzie przez większość roku zaszywają się w domach, a że wygodniej jest być z drugą osobą, Kiwi dość szybko zakładają rodziny. W domu panuje z kolei tradycyjny model kobiety zajmującej się domem i męża pracującego na rodzinę, ale i po godzinach pracy lubiącego zasiąść w domowym fotelu z pilotem w ręku. Albo pójść na piwo z kolegami. No właśnie, bo Kiwi podobno bardzo dużo piją. Faceci lubią przesiadywać w barach, od młodego, aż po emeryta. Narzekała na to zarówno Beatrice jak i Linz, a najbardziej wiarygodne są opinie ludzi spoza kraju, którzy od dawna mają styczność z kulturą danego miejsca i jednocześnie porównanie z innymi. W obu przypadkach, kiedy zapytałam tę dwójkę o to, co ich denerwuje w Nowej Zelandii, odpowiedzieli to samo – jej mieszkańcy.

Jechaliśmy na północ, tą samą drogą, którą kilka dni wcześniej pokonywałam w przeciwnym kierunku. Znowu widziałam w oddali Mt. Cook, a jezioro Tekapo zachwycało swoim błękitem. Dopiero teraz, w tą słoneczną pogodę zobaczyłam siłę jego koloru. Z czasem góry zniknęły z widoku, a ich miejsce zajęły zielone pagórki z pasącymi się owcami. Miło było zobaczyć to wszystko raz jeszcze, przed wyjazdem.

Dzieliłam się z Linzem moimi dawnymi wrażeniami z Holandii, a on opowiadał mi o drzewie genealogicznym swojej rodziny, które w porównaniu do drzewa mojej, sięgało bardzo odległych czasów. Pojawił się nawet wątek przodka sprzed wielu, wielu lat, którego historia wiązała się z Polską.
W którymś momencie rozmowy Linz przyznał też, że zabiera praktycznie tylko autostopowiczów płci żeńskiej. Nie dlatego, żeby sobie popatrzeć, ale dziewczyny okazują się być ciekawszymi kompanami w podróży. Panowie wsiadają do ciężarówki i zasypiają. – A najgorsi są Francuzi. – mówił.
– Niedosyć, że ledwo znają angielski, to jeszcze liczą, że całą drogę prześpią. A przecież chodzi o to, żebyśmy oboje coś z tego mieli. Ty masz darmową podróż, a ja z kim porozmawiać.  Opowiedział mi po tym o dziewczynie z izrealskiej armii, którą zabrał kiedyś z drogi i do dzisiaj są w kontakcie mailowym.

Ostatecznie nie dojechałam z Linzem do samego końca, bo kumpel zaprosił go na herbatkę 30km od Christchurch. Wysiadłam na stacji benzynowej, zrobiłam przerwę na toaletę, a niedługo potem jechałam już do Christchurch z Miriam, 22-letnią studentką, która większość życia spędziła w Arabii Saudyjskiej skąd pochodzi jej tata. Mama jest z Nowej Zelandii, ale oboje po dzień dzisiejszy pracują w szpitalu w Arabii Saudyjskiej. Swoją córkę najpierw wysłali do szkoły z internatem w NZ, a później Miriam rozpoczęła tu studia. Zastanawiałam się czy nie tęskniła za rodziną przez te lata, ale odpowiedziała, że nie było to dla niej większym problem. Z kolei rodzice niedługo zamierzają wrócić na stałe do Nowej Zelandii.

Lotnisko w Christchurch było po drodze do domu ciotki Miriam, gdzie akurat jechała. Pożegnałyśmy się, wysadziła mnie przy terminalu z którego odlatywałam. Byłam w świetnym humorze, bo wszystko ułożyło się lepiej niż to sobie wyobraziłam. Przemierzyłam 500km na stopa, poznałam nowych ludzi i dojechałam pod samo lotnisko, znowu miałam szczęście. Szkoda było mi opuszczać Nową Zelandię, ale cieszyłam się, że przed mną wciąż było prawie 3 tygodnie podróży.

Na koniec kilka zdjęć z iPhona, a mój instagram możecie śledzić pod adamant_wanderer.

Mt. Cook.

Kawiarnia w Mt. Cook Village.


Nowozelandzkie lody Kapiti, były dla mnie lepszą wersją Magnum. Biała czekolada i maliny mówią same za siebie…

Plakat w stylu retro.

Kolacja z Beatrice i Amalią, kiedy poczęstowały mnie świetnym stekiem.

Kojarzycie tę zabawę, kiedy jedna osoba stoi obrócona tyłem, druga skrada się za jej plecami, ale przy każdym spojrzeniu musi stanąć nieruchomo? No to właśnie w to się bawiłyśmy z Amalią.

Kto by się spodziewał, że nawet w Nowej Zelandii pocztówkę da się sprowadzić do żenującego obrazka rodem z Mielna.

Śniadanie w hostelu YHA w Queenstown.

Miejsce na Twój helikopter.

Marmite jako Our Mate.

Zauważyłam, że Kiwi szczególnie lubią połączenie mięty i czekolady, słodyczy o tym smaku było bardzo dużo w sklepach.

Podróż ciężarówką i Lake Tekapo przy bezchmurnym niebie.


I na koniec Linz otwierający bagażnik, żeby sięnąć po mój plecak, kiedy przyszła pora się pożegnać.