Podczas swoich podróży często przekonuję się, jak mała, z pozoru całkowicie nieważna decyzja, może wpłynąć na przebieg kilku następnych zdarzeń, a może i na jakieś w przyszłości, tylko jeszcze o tym nie wiem.
Za długo jestem Couchsurferem, żeby rozsyłać wiadomości z prośbą o przenocowanie mnie do kilkudziesięciu osób licząc, że ktokolwiek odpowie pozytywnie. Przeglądam profile i szukam osób, z którymi mam przeczucie, że dobrze się dogadam.
Tym razem napisałam do dwóch, ale nie otrzymałam odpowiedzi. I kiedy już miałam rezygnować, weszłam na stronę raz jeszcze, wybrałam lokalizację i zaczęłam przeglądać wyniki wyszukiwania. W oczy rzucił mi się profil Mike’a, chyba głównie przez kulinarne zainteresowania. Wysłałam do niego wiadomość i dostałam odpowiedź, że chętnie mnie przenocuje.
Cztery dni później wracam z Kanady z jedną z najważniejszych znajmości jaką zawarłam w podróży. Tym razem już chyba nawet bez irytacji, że co mi po przyjaciołach na drugim końcu świata, zostawię ten smutek na kiedy indziej.
Uwielbiam za to uczucie, kiedy zamieniasz z kimś kilka zdań i czujesz się, jakbyś znała tę osobę całe życie. Po pięciu minutach masz wrażenie, że możesz opowiedzieć o jej wszystkim.
To uczucie jest tak rzadkie, że wyłapujesz je od razu, a prawdopobieństwo, że się pomylisz jest minimalne.
Słyszałam, że Kanadyjczycy mają sarkastyczne poczucie humoru, co w jakiś sposób chyba wiąże ich z Brytyjczykami. Nie poznałam zbyt wielu, żeby być obiektywną, ale Mike i jego współlokator Taz wpasowali się w ten obraz doskonale. Dogadywaliśmy się tak dobrze, że już wyobraziłam sobie tę dwójkę jako moich współlokatorów i nawet często stojące w zlewie brudne naczynia nie zburzyły go. Zmywałabym je z dobrego serca i z zamiłowania do zmywania.
Mike uznał, że jeśli tylko będę chciała przeprowadzić się do Toronto, to pozbędzie się trzeciej osoby z domu i pokój jest mój. Będziemy gotować na zmianę super kolacje, Taz będzie na tym żerował, ale nadrobi swoimi absurdalnymi żartami i mimo wszystko stworzymy szczęśliwą rodzinę.
Szkoda tylko, że widzę w tym planie jedną poważną przeszkodę i już nawet nie myślę tu żadnych formalnych kwestiach. Mowa o kanadyjskiej zimie.
Lato jest tu podobno niezawodne jak w Nowym Jorku, gorące i bardzo słoneczne, ale przez drugie pół roku trwa to, czego nie lubię najbardziej…
No i właśnie ta styczniowa, zresztą wyjątkowo mroźna pogoda nie ułatwiała zwiedzania w żadnym stopniu. Musiałam chować się gdzieś co kilkanaście minut, żeby nie zamarznąć, a kiedy pierwszego wieczoru wyciągnęłam dłoń z rękawiczki na kilka minut, zaliczyłam chyba odmrożenie życia.
W drugi, najzimniejszy dzień z pomocą przybył Kuba, współautor bloga Bez Domu, którego razem ze swoją partnerką Asią prowadzili podróżując po świecie. Od jakiegoś czasu mieszkają w Toronto, więc ucieszyłam się, kiedy Kuba napisał do mnie z propozycją spotkania. Zabrał mnie autem na wycieczkę po mieście, co w tamtym zimnie było najprzyjemniejszym możliwym sposobem na zobaczenie Toronto. Przy kawie przybliżył mi miasto i życie w Kanadzie, a jego perspektywa była tym bardziej ciekawa, że przed wyruszeniem w podróż mieszkał przez kilka lat w Chicago.
Nie wiem czy odcinek The Layover: Toronto to spowodował, ale miałam dość mocne przeczucie, że spodoba mi się to miasto. Pod względem archtektonicznym można trafić tu na pare koszmarków w najmniej oczekiwanym momencie, przytłaczać mogą też licznie porozrastane szklane wieżowce, ale da się to wybaczyć, skupiając się na zaletach.
Większość mieszakńców Toronto to imigranci ze wszystkich stron świata. I właśnie to najczęścięj ten kulturowy kocioł sprawia, że miasto ma dobry klimat, jest ciekawe kuluralnie i intryguje. W takim miejscu zawsze znajdzie się coś dobrego do jedzenia z każdej możliwej kuchni, a ulice są kolorowe, nawet jeśli zimą większość ludzi chowa się w domach.
Tak jak w wielu miastach, na moje oko najciekawiej wypadły chyba hipsterskie okolice, gdzie alternatywne pomysły wygrywają jeszcze z komerchą. Klimatyczne kawiarnie, dobre jedzenie, wydarzenia skierowane do młodych ludzi. Tradycyjnie efektem ubocznym transformacji jakie zachodzą w takich dzielnicach jest gentryfikacja. Bolesna dla każdego, kto wspomniane zmiany odczuwa przez rosnący czynsz.
John, współlokator mojego kumpla Soe zapytał mnie po powrocie do Nowego Jorku czy zauważyłam różnicę między Amerykanami a Kanadyjczykami. Opowiedział mi historię, kiedy firma jego ojca miała zamknąć jeden ze swoich biznesów w Stanach, a drugi w Kanadzie. W momencie kiedy amerykański oddział dowiedzial się, że nadchodzi ich koniec, pracownicy obudzili się gotowi do walki o przetrwanie, w bojowych nastrojach i pełni wiary w zwycięstwo.
Kiedy tą samą informację ogłoszono w kanadyjskim oddziale firmy, pogodzeni z tą decyzją pracownicy zaczęli się pakować.
Mówi się, że Kanadyjczycy są bardziej uprzejmi, tolerancyjni, otwarci na świat- więcej podróżują, a media nie skupiają się tylko na Kanadzie, dociera do nich dużo informacji z zewnątrz. Bycie brytyjską kolonią, to jedno, ale myślę, że właśnie te francuskie wpływy sprawiły, że Kanadę łączy z Europą więcej niż Stany i da się to zauważyć. Poza tym przy narzekaniu na 5’C nikt nie spojrzy na ciebie ze znakiem zapytania na twarzy, bo przecież według Farenheita to jakieś dramatyczne zimno, a prędkość przekracza się km/h, a nie milach.
Kanadyjczycy mają też w sobie chyba mniej agresji, bo poziom przestępczości jest zaskakująco niski w porównaniu do amerykańskich miast podobnej wielkości co Toronto.
Ten kilkudniowy wyjazd zaostrzył mi apetyt na resztę Kanady, ale też Toronto o innej porze roku. Na dobrą sprawę nie udało mi się dużo zrobić ani zobaczyć, ale wyczułam w tym mieście uśpioną pod warstwą śniegu ciekawą amtosferę. Obudzi się wraz z latem, bo podobno wiosna tu praktycznie nie istenieje.



Kluski ostatecznie wyszły całkiem w porządku, kapusta super, a całością zachwycali się wszyscy.
A teraz czekam w komentarzach na krytykę od kogoś ze Śląska, że to wcale nie te kluski, że kształt nie taki, sera nie powinno być i w ogóle gdzie rolada;).


Kanapka z cielęciną, bakłażanem, sosem pomidorowym, mozzarellą ostrymi papryczkami. Po pochwałach jakie usłyszałam na jej temat spodziewałam się jeszcze lepszej, ale to też dlatego, że Ameryka Północna ma tak wysoko postawioną poprzeczkę w kwestii kanapek.





Queen West Street.

W sumie to dziwie się, że nie dotarło jeszcze do Europy, bo spotkałoby się z murowanym sukcesem. Ktoś w Warszawie zamiast mało udanych frytek belgijskich mógłby otworzyć okienko z poutine i pokazać co jest kanadyjską alternatywą polskiego kebaba pożeranego po alkoholowej nocy.


A tytuł posta? Wziął się od łazienki, która wyróżnia kanadyjski angielski od całej reszty.