Po kilku dniach spędzonych na pustyni, kolejną noc mieliśmy spędzić nad Atlantykiem, w oddalonym o ponad 250km miasteczku Swakopmund.
Niedaleko hotelu przechodził zwrotnik Koziorożca.
Wśród naklejek na tylniej stronie znaku w lewym dolnym rogu dostrzegliśmy GKS Katowice, heh.
Krajobraz ciągle się zmieniał, niewiarygodne ile obliczy ma pustynia.
Przerwa na lunch.
Kokerboom (drzewo kołczanowe), to gatunek aloesu występujący w Afryce południowej, szczególnie na północy RPA i Namibii.
Na ostatnim odcinku do Swakopmund pojawił się asfalt, ale otoczenie zrobiło się wyjątkowo ponure. Dookoła nie było nawet krzaczka trawy, tylko brązowa, nijaka ziemia i żadnego życia w powietrzu.
I nagle z tego kompletnego pustkowia wyrósł nadmorski kurort. 40-tysięczne miasteczko Swakopmund dobrze pamięta okres kolonizacji niemieckiej, o czym na każdym kroku dawały sobie znać szyldy jak np. “Apotheke” czy “Bäckerei”.
Zatrzymaliśmy się w najlepszym hotelu w mieście, zbudowanym wewnątrz i wokół całkowicie odrestaurowanego dworca kolejowego.
Pokoje miały oczywiście wysoki standard, ale hotel był jak każdy inny tej klasy i zdecydowanie brakowało mu wyjątkowego klimatu Rostock Ritz…
Po przyjeździe poszłam z kilkoma osobami na spacer po mieście.
Swakopmund pachniało jak San Francisco, lodowate powietrze też wydawało się znajome. Tutaj, podobnie jak w SF często występują mgły, bo zimne powietrze znad oceanu zderza się z gorącym kontynentalnym.
W tej części świata Atlantyku jeszcze nie oglądałam. Woda była zimna, a temperatura też niekoniecznie zachęcała do kąpieli.
Przy straganie z pamiątkami podszedł do nas Murzyn, zapytał skąd jesteśmy, a słysząc o Polsce od razu poruszył temat EURO. Pierwsze pytanie jakie zadał brzmiało “czy wasz kraj naprawdę jest pełen raistów? Oglądałem w TV program, w którym pokazywali jak bardzo nie lubicie czarnych”. Chodziło najprawdopodobniej o wyemitowany niedawno program przez BBC, o którym było głośno także u nas, no i jak widać wieści dotarły nawet do Namibii. Zapewniliśmy pana, że nie jest tak źle i nie zagłębialiśmy się w szczegóły.
Swakopmund wyglądało mi trochę na amerykańskie miasteczko. Typowe dla Stanów skrzyżowania ze znakiem STOP z każdej strony i architektura przypominająca moją okolicę w Kalifornii.
Kolację zjedliśmy nad oceanem. Menu było raczej międzynarodowe, na przystawkę wybrałam wędzonego łososia.
Talerz owoców morza. Homar, krewetki, ostrygi i ryba. Bardzo smaczne, ale siedząc w restauracji stykającej się z Atlantykiem spodziewałam się jeszcze lepszej jakości owoców morza.