Christchurch było moim pierwszym przystankiem w Nowej Zelandii i od razu skojarzyło mi się ze Stanami. Duże odległości, mało ludzi na ulicach, bez samochodu ciężko się poruszać i całkiem podobna architektura. To drugie największe miasto Nowej Zelandii zostało w ostatnim czasie mocno poturbowane przez trzęsienia Ziemi. Zaczęło się od września 2010, aczkolwiek najbardziej destrukcyjne, o sile 6.3 w skali Richtera z epicentrum blisko miasta wydarzyło się 22 lutego 2011. Data dobrze zapadła w pamięć, bo to był dzień moich urodzin. W trzęsieniu Ziemi zginęło 185 osób, a koszty odbudowy miasta oszacowano na 15 mld dolarów, co okazało się być jednym z trzech najbardziej kosztownych trzęsień Ziemi na świecie. Nie potrafiłam sobie wyobrazić skali zniszczeń, dopóki nie poszłam na spacer do centrum miasta, zwanego dzisiaj red zone. Okolica wygląda jakby dopiero co skończyła się tam wojna, praktycznie miasto duchów. Prace nad odbudową widać w wielu miejscach, ale niestety potrwają jeszcze z 10 lat zanim wszystko wróci do normy…
Zatrzymałam się na jedną noc w hostelu, które kiedyś było więzieniem. Pokoje nie przypominały cel, ale wnętrze budynku owszem.
Pozostałości po starym więzieniu.
Przed galerią sztuki natrafiłam na znaki pokazujące odległości od różnych dzieł sztuki na innych kontynentach. Przypomniało mi się jak daleko jestem od reszty świata.
W końcu pojawiły się płoty, ostrzeżenia, a za nimi głośne maszyny i unoszący się w powietrzu kurz.
Niestety po tym zdjęciu rozładowała mi się bateria w aparacie i resztę fot zrobiłam iPhonem.
Sorry boys, no striptease in Christchurch.
Biblioteka główna.