Dzisiaj jest ten oficjalny koniec. Rozdanie dyplomów na mojej uczelni, uroczysta ceremonia w filharmonii w Birmingham. Łzy wzruszenia, uściski, podziękowania, pożegnania.
Przez trzy lata studiów myślałam o tym dniu niemal codziennie i za każdym razem do oczu napływały mi łzy albo zaczynałam płakałać. To, że kiedyś te studia skończę było dla mnie najbardziej niemożliwym celem do osiągnięcia jaki tylko istniał. To się po prostu nie mogło wydarzyć. I nie miało znaczenia czy był to pierwszy dzień zajęć czy ostatni, byłam pewna, że albo gdzieś powinie mi się noga i odpadnę, albo że zwyczajnie tego dnia nie dożyję.
Nie ma mnie w Birmingham, bo w ogóle średnio wychodzi mi świętowanie okazji, które powinny być świętowane. 18stki nie wyprawiałam, zamiast pójść na studniówkę wolałam poleceić do Neapolu i teraz koszt z jakim wiązał się wyjazd do Birmingham też wypadł gorzej w porównaniu z jaką podróżą. Fajnie byłoby tam być, ale nie za wszelką cenę, zwłaszcza, że raczej nie rozpiera mnie duma, a zdziwienie, że doczekałam tego dnia.
Miałam dodać dzisiaj tekst z przemyśleniami na temat tych ostatnich trzech lat. Napisałam już część, ale uznałam, że poczekam aż dostanę dyplom. Żeby wziąć go do rąk i upewnić się co czuję. Nie będzie to zbyt pozytywny tekst, dlatego dzisiaj trochę o jasnych stronach moich studiów i trzech lat spędzonych w UK, bo ten czarny w większości obraz ma też z pewnością odcienie szarości, a momentami jest nawet biały.
Zdaję się, że od początku wiedziałam, że nie zostanę po studiach w UK. Mojej niechęci do samego Birmingham nigdy nie ukrywałam, ale mogę być wdzięczna Anglii za kilka rzeczy, przede wszystkim za to, że dostałam szansę. Składałam papiery tylko na jedną uczelnię i jeden kierunek, a wtedy wydawało mi się, że i tak zostanę w Nowym Jorku i Anglia będzie tylko zabezpieczeniem. Pomimo dość przeciętnych wyników z matury, średnio zdanego TOEFL dostałam jedno z trzydziestu miejsc na roku. Wreszcie ktoś wziął pod uwagę coś więcej niż oceny. Miałam doświadczenie w pracy w kuchni, ale przede wszystkim w liście motywacyjnym w wystarczający sposób wykazałam moje zainteresowanie jedzeniem poprzez moje kulinarne podróże i prowadzenie bloga. Ktoś zobaczył w tym autentyczną pasję, która najwyraźniej liczyła się bardziej od maturalnych wyników z biologii czy punktów z testu z angielskiego.
Choć przez większość studiów nie wynurzałam nosa poza mój pokój (pomijając podróże), zawdzięczam Birmingham poznanie grupy fajnych ludzi. Nie trzymałam się blisko z ludźmi ze studiów, możliwe, że nikogo już więcej nie zobaczę. Za to mieszkając na pierwszym roku w akademiku przeżyłam wiele dobrych chwil dzięki studentom z wymiany. Po pierwszym półroczu płakałam za jedną grupą, a później przyjechała nowa i znowu się z nimi zżyłam. Może nie aż tak jak z pierwszą, ale wśród tej drugiej był Marcin, który stał się moim najlepszym przyjacielem. Czasem sobie myślę, że warto było pójść na te studia choćby po to, żeby go poznać. To samo dotyczy Benjamina. Chociaż nie poznaliśmy się bezpośrednio podczas studiów, to dzięki temu, że na nich byłam i zrobiłam sobie roczną przerwę. Gdyby nie to, że mamy wspólne plany, teraz pewnie miałabym mocne wątpliwości co ze sobą zrobić i gdzie się podziać.
Kadra akademicka to jeden z najmocniejszych punktów studiów w UK. Dla kogoś kto chodził do szkoły lub studiował w Polsce, ten element bywa prawdziwym szokiem. I nie chodzi o to, że byli tak wspaniale wykształceni, a zajęcia prowadzone były przez samych profesorów. Wręcz przeciwnie, nie mieli trzech tytułów przed nazwiskiem, po prostu znali się na tym, na czym mieli się znać i co najważniejsze, byli ludźmi. Pomocnymi, wyrozumiałymi, nie patrzącymi na studentów z góry. Do wszystkich mówiliśmy po imieniu, nawet wykładowców w starszym wieku i nigdy nie miało to nic wspólnego z brakiem szacunku.
Ponieważ zdarzało mi się opuszczać zajęcia przez podróże, czasem chodziłam wcześniej do mojej opiekunki roku, żeby ją o tym poinformować. Zawsze obawiałam się, że skomentuje to w jakiś wredny sposób, ale ona za każdym razem reagowała pozytywnie, czasem ewentualnie dzieląc się troską czy poradzę sobie z materiałem. – Świetnie Ula, że robisz tyle poza samym studiowaniem! – wprawiała mnie osłupienie mówiąc takie rzeczy.
Choć te studia pochłonęły potworne pieniądze i kończę je na wielkim minusie, Anglia wyciągnęła ze mnie najgłębsze pokłady kreatywności w temacie “jak odżywiać się zdrowo i ciekawie mając do wydania 1-2£ dziennie” Zabawne, że (błędnie) kojarzona z niedobrą kuchnią Anglia, jest najlepszym krajem na świecie do robienia zakupów spożywczych. To rzecz jasna moje subiektywne odczucia, ale odwiedziłam większość bogatych państw, gdzie jadłam, gotowałam lub chociażby przyglądałam się co stoi na półkach supermarketów i jakie są w nich ceny. Przekonałam się, że UK daje ogromne możliwości, jeśli chodzi o różnorodność i jakość produktów stosunkowo niskim kosztem, biorąc pod uwagę zarobki. Poza tym wystarczająco dużo wałkowaliśmy na studiach temat brytyjskich supermarketów, żeby zorientować się, że brytyjski rynek spożywczy jest rozwinięty jak żaden inny. A mój niski budżet i zainteresowanie kulinarne pozwoliły mi to zauważyć również z poziomu konsumenta. Ile razy żałowałam, że nie mogę wieść w UK przeciętnego życia – Anglia stała się moim ulubionym krajem do gotowania, nie miałam tylko za co, ani dla kogo gotować haha. I jakkolwiek śmiesznie to zabrzmi – jeżeli na co dzień zatęsknię za czymś z mojego brtyjskiego życia, to będzie to Marks&Spencer. Supermarket z produktami wysokiej jakości, kierujący swoją ofertę do zamożnych dojrzałych konsumentów, za pomocą swoich magicznych, żółtych naklejek zdołał również nakarmić i dostarczyć kulinarnych radości biednej studentce. Ich indyjskie curry z krewetkami było na poziomie dobrych restauracji, serio.
Na pewno nie zapomnę, ile zdrowia psychicznego kosztowały mnie te studia, ale jakby nie było, skończyłam je. Ten etap zamyka się dzisiaj i nie wróci. Już nigdy nie będę miała z tyłu głowy tej nękającej myśli, że ciągle mam studia do skończenia. Nosiłam ją przez ostatnich 8 lat i chyba wystarczy. A teraz najbardziej oporna istota na wiedzę z przedmiotów ścisłych otrzymuje Bachelor of Science. Jakim cudem?! I nawet na kierunku nie będącym takim znowu banałem, po którym nigdy nie znajdę pracy.
Nie wiem jak, ale dałam radę. Na napisanie jeszcze jednej pracy zaliczeniowej nie miałabym już ani grama siły, ale cudownie jest pomyśleć, że wcale nie muszę jej mieć.