




Jak stanęłam w miejscu skąd zazwyczaj skaczą ludzie, pomyślałam sobie, że wybrałabym raczej inne miejsce. Rzucanie się na takie równe skały to jak skakanie na chodnik z wieżowca. Golden Gate bardziej do mnie przemawia.

Zeszłyśmy z Magdą do parku, gdzie czekał już na nas Przemek i zabraliśmy się za lunch.

Ostrygi skropione sokiem z cytryny, sashimi z tuńczyka, łososia i jeszcze jednej ryby, której nie pamiętam. Żałowałam, że nie wzięłam większej porcji, wszystko było takie dobre.



Niektóre domki przypominały mi Karaiby.

Styczeń mógłby już zawsze kojarzyć się z takimi kolorami!
Doszliśmy na niewielką plażę Camp Cove, która miała w sobie coś z Lazurowego Wybrzeża. Wiem, że to kolejne porównanie, ale często jakieś rzeczy/miejsca przywodzą mi na myśl inne. Na plaży panował ścisk, bo było sobotnie popołudnie, ale najbardziej niesamowite wydało mi się to, że woda od strony portu jest tak czysta.
Nieczęsto będąc w jakimś mieście można przy okazji znaleźć się w parku narodowym. Sydney nie przestawało zaskakiwać.
Widok na Camp Cove Beach.
Większość zdjęć z dzisiejszego posta kręci się wokół tego samego widoku- zatoki i zarysowującego się w oddali Sydney. Totalnie wakacyjna atmosfera, a jednak te miniaturowe budynki przypominały, że wciąż jesteśmy w dużym mieście.
Z każdą minutą rosło we mnie przekonanie, że za kilka lat znajdę się w tym samym otoczeniu i powiem do siebie “pamiętasz Ula, jak w dokładnie w tym miejscu zapadła decyzja, że wrócisz tu na dłużej? No i jesteś, wohoo!”
Dalej minęłyśmy Lady Bay Beach, plażę nudystów.
Północna krawędź South Head, kiedyś strategiczne miejsce gdzie strzeżono “bramy Sydney”, ale do dzisiaj część tej okolicy zajmują tereny militarne.
W pobliżu znajduje się też jedna z najstarszych latarni w Australii i tam zakończyłyśmy spacer.
Po tym dniu już nie miałam żadnych wątpliwości, że Sydney to jedno z najpiękniej położonych na świecie miast.