Poprzedni tydzień mogę spokojnie okrzyknąć tygodniem dobrego jedzenia i to w dobrym towarzystwie. Dzielenie posiłków z ludźmi, którzy jedzeniem ekscytują się podobnie do mnie, jest podwójnie przyjemne. Najpierw był Bite Club z Martą, dwa dni później lunch z Katarzyną, potem prawie każdego dnia dzieliłyśmy się czymś Bzu i jeszcze Wojtek przyjechał do Berlina spragniony kulinarnych doznań.
Czasami pytacie mnie jak to możliwe, że jedząc tyle, jestem szczupła. Dzisiejszy post może przynieść na myśl podobne pytanie, ale zanim ktoś pozazdrości mi magicznej przemiany materii, z przykrością przyznam że jej nie mam. Takie posty to świąteczne wyjazdowe uczty, najczęściej nie kończą się nawet otyłościowym paraliżem, jak to bywa przy Wigiliach czy Wielkanocach . Może dlatego, że to wyjazdowe obżarstwo wiąże się z pokonywaniem na pieszo kilku-kilkanastu kilometrów (trzeba jakoś dotrzeć z jednej do drugiej restauracji) pomaga też dzielenie się porcjami (żul mode). Wiadomo, że nie da się tak jeść w nieskończoność. Po kilku dniach mimo wszystko brzuch jest już większy, uczucie ciągłego nasycenia staje się uciążliwe i marzy się o głodówce. Tym razem nie doszłam do poziomu, ale udało się Bzu.
A potem wraca się do codzienności, rutynowego, skromnego jedzenia, chodzi spać z pustym żołądkiem marząc o śniadaniu i zasypia wspominając smaki tych wszystkich cudownych potraw.
Bzu zna Wojtka tak długo jak zna mnie, do tej pory z opowieści. W końcu usiedliśmy przy jednym stole.
Z Mitte pojechaliśmy na Friedrichshain. Spacerowaliśmy, wchodziliśmy do sklepów z tapetami w strusie i zbyt ładnymi przedmiotami.
Na kawę i deser dotarliśmy do Aunt Benny. W czerwcu spotkałam się tu z Martą, ale było zamkniętę. Miejsca które pojawiły się w poście trafią do subiektywnego przewodnika, dlatego na razie nie linkuję, nie podaję adresów.
Wyglądające na ciężkie i wilgotne ciasto z chmurkową pianką na wierzchu przekonało Bzu, chociaż okazało się, że lepiej wyglądało niż smakowało. Ja wzięłam marchewkowe i było świetne, zwłaszcza cream cheese frosting.
Spacerując sobie dalej po Friedrischain w oczy rzucił mi się Aufschnitt. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, a tam rzeźnik z ladą wypchaną pluszowymi wędlinami, parówkami, organami czy haki z kiełbasami. Świetny pomysł.
Wielka poducha na wzór nogi byka, hah.
Na stronie Aufschnitt znajdziecie sklep online. Szkoda, że produkty nie są tanie, ale to artystyczny projekt, wszystko szyte jest ręcznie i co ciekawe, autorka jest wegetarianką.
Byliśmy już zasłodzeni, ale zajrzęliśmy do kawiarni Cupcake. Zobaczyłyśmy z Bzu czekoladowego cupcake’a z peanut butter frosting. Takie połączenie zawsze wychodzi dobrze, no i skusiłyśmy się. Szybko pożałowałam, był obrzydliwie słodki. Liczyłam na kremową konsystencję frosting, a była lukrowa, ciasto za suche. Bardzo słaby cupcake, przypomniał mi te najgorsze ze Stanów, a przecież jadłam też pyszne.
Bzu musiała wracać do domu, a my z Wojtkiem pojechaliśmy na Kreuzberg. Odwiedziliśmy outlet Zalando, a potem przeszliśmy się po okolicy.
Piękny był ten Cadillac w środku.
Nowojorska taxi przerobiona na podium dla dj’a.
Plażowy bar nad rzeką, zresztą jeden z wielu w tamtych okolicach.
Wojciech namawiał mnie na burgera pod stacją Schlesisches Tor, ale nie miałam ochoty. Burgermeistera zaliczyliśmy dzień później.
Turyści w U-bahnie.
Chciałam, żeby Wojtek koniecznie zjadł ramen, bo jeszcze nie miał okazji spróbować tej fantastycznej japońskiej zupy. Cocolo miał dobre recenzje i trzymałam kciuki, żeby nie zawiodło. W końcu jak już próbować czegoś po raz pierwszy, to w jak najlepszej wersji. Spróbowałam bulionu, wciągnęłam nudle i z radością odetchnęłam, że 220km od domu mogę zjeść pyszny ramen. Dla Wojciecha to była najlepsza zupa w życiu.
I to nie był jeszcze koniec, ten wiecznie głodny człowiek chciał zakończyć dzień kanapką banh mi, także poszliśmy do pobliskiego CoCo, w którym byłam z Bzu.
Wojtek był zachwycony kulinarnymi wrażeniami, a ja cieszyłam się, że mogłam zabrać go do tych miejsc.