Menu
Uncategorized

Podsumowanie 2011 i Sylwester na Times Square

Zanim rozpoczęłam pisanie tego posta, z ciekawości przeczytałam podsumowanie roku 2010.
Ostatnie zdanie brzmiało tak:
“Jestem ciekawa skąd będę pisać podsumowanie roku 2011, ale w głębi duszy chyba już znam odpowiedź… Pozostawię to życzenie dla siebie i za rok napiszę, czy się spełniło.”

Nie spełniło się. Nawet po kilku miesiącach od napisania tamtego posta nie było już koniecznie moim celem. To chyba najlepiej pokazuje, że dużo się zmieniło w minionym roku.
Zaczynając 2011 byłam nastawiona, że chcę zostać w Nowym Jorku. Papiery do szkoły w Anglii składałam na wszelki wypadek, z nastawieniem, że się nie dostanę. Powoli zaczynałam planować kolejny rok w Nowym Jorku, ale z czasem coś się zaczęło zmieniać.
W marcu/kwietniu okazało się, że dostałam się do wybranej szkoły w UK. Ucieszyłam się, ale nie wywołało to natychmiastowej zmiany decyzji. Ciągle uznawałam ją za plan zapasowy.
Proces rekrutacji do szkoły w Nowym Jorku, przeciągał się, i kiedy pewnego dnia dostarczyłam do biura collegu brakujący dokument, nagle zaczął chodzić mi po głowie powrót do Europy…
Znowu zaczęłam rozważać “za i przeciw” obu opcji i po tygodniu-dwóch zmieniłam nastawienie.
Wiedziałam, że wiele osób będzie się dziwiło, że chcę porzucić Nowy Jork na rzecz jakiejś nory w Anglii, ale priorytetem był mój rozwój i przyszłość (haha jak to poważnie to brzmi). Wiedziałam, że szkoła w UK da mi więcej niż ta nowojorska, która poziomem była niższa, droższa, a studiowanie fotografii na poziomie associate degree mogłoby się okazać zmarnowaniem dwóch lat.

Inna sprawa, że teraz w Anglii nie żyje mi się nawet w połowie dobrze, tak jak w Stanach.
Miejsce zamieszkania ma duże znaczenie, a później cała reszta…
Jestem z siebie zadowolona, że w ciągu 2-3 tygodni od opuszczenia NYC potrafiłam bez większych problemów przestawić swój tryb życia. Co tygodniowe 200$ wpływające na moje konto zamieniło się na okrągłe zero. Przeprowadziłam się do UK i od razu zredukowałam swoje wydatki do minium, dzięki czemu wciąż żyję z pieniędzy, które tu przywiozłam we wrześniu, a było to jakieś 250funtów. Praca się na mnie obraziła, po tym jak rzuciłam pierwszą i nie mogę znaleźć kolejnej.
Nie ma mowy o jedzeniu poza domem, ciuchach, kosmetykach, książkach, a już na pewno nie sprzęcie fotograficznym.  Mieszkam 5min od zakupowego centrum miasta, za każdym razem przechodzę obok całej ilości sklepów z ubraniami, reklamującymi wyprzedaże, a w większości z nich nie byłam ani razu. Do ogromnego centrum handlowego w centrum miasta po raz pierwszy wybrałam się w grudniu i to tylko w poszukiwaniu pracy. Chodzę więc w garstce starych ciuchów i chciałabym się w końcu fajnie ubrać, ale są inne priorytety…
Da się przeżyć siedząć ciągle w swoim pokoju i wychodząc tylko do znajdującej się na przeciwko szkoły, ale nie powiem, momentami mam tego dość. Birmingham jest takie nieinspirujące, nie robię tu żadnych zdjęć, analogów nie ruszam, bo wywołanie filmu kosztuje. Nie mogę się też stąd za bardzo ruszać, bo chociaż mam czas, to gorzej z kasą.
Nic, co gotuję, nie nadaję się na bloga Foodmess, nie wypróbowuje nowych przepisów, od czasu do czasu mogę tylko liczyć na szkołę. Nie mam możliwości pracy nad fotografią jedzenia, bo mam jeden talerz i paskudne sztućce, które nie nadają się do zdjęć. Niby błaha rzecz, ale dla mnie ważna, bo zlaeży mi, żeby rozwijać się w tej dziedzinie. Hmmm, zaczęła ogarniać mnie lekka frustracja, oczy się zaszkliły, więc zmieńmy lekko temat…

Obojętnie jak negatywnie brzmi to, co napisałam wyżej, jeśli spytacie mnie, czy żałuję decyzji o wybraniu Birmingham nad Nowym Jorkiem, to powiem, że nie. Wielokrotnie zadawaliście mi zresztą to pytanie:).
Od początku zakładałam, że to, co czeka mnie po sierpniu 2011, nie będzie bajką. Jestem tutaj z konkretną misją, na czas trwania studiów, a one mają mi pomóc w osiągnięciu tego, co chciałabym w życiu robić. Gdybym nie uważała, że jestem teraz na właściwej drodze, to już by mnie tu nie było.
Jak na fakt, że nienawidzę szkół i są one dla mnie okropną męką, to można powiedzieć, że swoją lubię;). Póki co, nie sprawdziło się wiele czarnych scenariuszych, które zakładałam przed przyjazdem tu. Bałam się, że od razu wpadnę w depresję, nie poradzę sobie z niczym. A tu niespodzianka, do tej pory zgromadziłam tylko oceny z przedziału A++ i B, w tym piąteczkę z najważniejszego eseju tego semestru. Miło, chociaż znam siebie i dobre oceny nie chodzą z Ulą w parze. Prędzej czy później wyjdzie moje klasyczne podejście do szkoły, a za nim posypią się tróje i dwóje;).
Póki co, chyba powinnam się cieszyć, że pierwszy raz jestem na dobrej drodze do zaliczenia pierwszego semestru…Do trzech razy sztuka…haha.
I wiecie co? Fajnie jest po pięciu latach szukania tego, co chce się w życiu robić, być oficjalnie na drodze do osiągnięcia celu. Ostatnie lata z pewności też mnie do niego prowadziły, ale teraz jest to bardziej oficjalne, bo czy chcę, czy nie chcę, papier ze szkoły daje dużo większe możliwości.

Postanowień na 2012 chyba nie mam…
Dobrze byłoby zaliczyć pierwszy rok studiów, dostać się na dobre praktyki w czerwcu, bo one są moim priorytetem, jeśli chodzi o ten rok szkolny.

Po tym narzekaniu na biedę może zaskoczą Was moje plany podróżnicze, ale już chyba wielokrotnie udowadniałam na blogu, że nie trzeba być bogatym, żeby podróżować. Poza tym według mnie pasja mówi sama za siebie, jestem gotowa żałować sobie wszystkiego, na każdym kroku, byleby tylko móc gdzieś pojechać…
Tym sposobem na przełomie marca i kwietnia spędzę trzy tygodnie w Azji, odwiedzając Singapur, Malezję i Filipiny.
Historia tej podróży sięga lipca. Będąc jeszcze w Nowym Jorku kupiłam bilet z Malezji na Filipiny za 40$. Wcześniej sprawdziłam na stronie mojej uczelni przerwy świąteczne na 2012, aby mieć pewność, że będę mieć wtedy wolne. Uznałam, że nawet jeśli nie wykorzystam biletu, to niewiele stracę, ale w głowie ciągle miałam tą podróż i szukałam taniego sposobu, żeby dostać się do Azji. Nie jest to najlepszy okres pod względem cen, bo obejmuje Wielkanoc, ale właśnie wtedy mam trzy tygodnie wolnego. Na szczęscie w listopadzie udało mi się kupić bilet do Singapuru za 1500zł u jednych z najlepszych linii na świecie, Qatar Airways.
I ten wyjazd przynajmniej trzyma mnie teraz przy życiu;).
Wiem, jestem nienormalna, w marcu mija termin zapłaty za szkołę (17tys zł), będę bankrutem, po czym wyruszę w egzotyczną podróż…haha…
I tak ma być! Żadne głupie pieniądze, nie będą stawać mi na drodzę w robieniu tego co kocham. Skoro do tej pory wydawałam w Anglii średnio 5-10 funtów tygodniowo, to znaczy, że mogę tak przeżyć kolejny semestr. Sprzedam coś, zarobię, a południowa Azja, to nie droga Europa i też nie będę potrzebować tam ogromnych sum. Może i będę musiała głodzić się tu w Anglii, ale na jedzenie w Azji znajdą się fundusze, wiadomoo!;)

Blog prowadzony z Birmingham nie jest już tak atrakcyjny jak z Nowego Jorku, wiem o tym i zauważyli to również niektórzy z Was. Statystyki idą w dół, odkąd wróciłam ze Stanów ubyło ok 1/4 czytelników. Dziękuję więc tym, którzy ciągle tu zaglądają, za wszystkie komentarze, maile i masę miłych słów!
Niestety początek roku na blogu nie zapowiada się ciekawie. W styczniu mam mnóstwo roboty w szkole, w lutym będę w domu, ale postaram się to Wam zrekompensować wiosną, zdjęciami z Azji (o ile nie sprzedam do tego czasu aparatu, bo takie opcje też już chodziły mi po głowie);).

Na sam koniec chcę napisać tylko, że jestem wdzięczna, że spotkało mnie w minionym roku tyle pozytywnych rzeczy. Odwiedziłam nieznane wcześniej kraje, miasta, zawiązałam nowe przyjaźnie, byłam zdrowa, a w mojej rodzinie nie wydarzyła się żadna tragedia. Jeśli 2012 będzie podobny, to będę z niego w pełni zadowolona.
Tym razem przewidywanie tego, gdzie będę świętować kolejnego Sylwestra nie jest już takie ekscytujące. Pewnie będzie to Anglia lub Polska, chociaż nie miałabym nic przeciwko, gdyby w 2012 życie zaskoczyło mnie jeszcze bardziej…

Życzę Wam przeżycia 2012 w taki sposób, żeby 31.12.12 móc podsumować go z wielkim uśmiechem na twarzy, a najlepiej z przekonaniem, że był to najlepszy rok w Waszym życiu!

I na koniec małe przypomnienie Sylwestra 2010/2011… 

W zeszłym roku krótko przed północą pojechałam na Times Square. Ludzi było mnóstwo, ale zajęłam takie miejsce w tłumie, że pomimo bycia kilku ulic miejsca wydarzenia, widziałam ekran odliczający ostatnią minutę i moment opuszczenia sylwestrowej kuli. Pomimo tej całej kiczowatej otoczki, odliczanie minuty do północy na Times Square było naprawdę niesamowite. Przy ostatnich 10 sekundach przechodziły mnie ciarki, a kiedy wybiła północ, wszystkich ogarnął totalny szał… No i jeszcze to “New York, New York” Franka Sinatry…echh… Słuchałam tego i płakałam, kiedy pierwszy raz byłam na Manhattanie, nuciłam wzruszona w Sylwestra, a pół roku później była to ostatnia piosenka jaką puściłam sobie przed odjazdem na lotnisko i oczywiście też nie mogłam powstrzymać łez…

Przewińcie do 02:40, tam zaczyna się odliczanie minuty. Nawet teraz jak słyszę tykanie tego zegara, to jeżą mi się włosy :D. Confetti było tak dużo, że latały po Nowym Jorku jeszcze z 20minut po wybiciu północy na odległość kilkunastu przecznic. Wzięłam sobie nawet kilka bibułek na szczęście i mam je w domu…Nie miałam tylko kogo pocałować kiedy wybiła północ, więc chyba będzie trzeba jeszcze powtórzyć Sylwestra w NYC;).

Fajerwerki pojawiły się też nad Central Parkiem…

Później poszłam spacerem do domu i byłam ogromnie szczęśliwa, bo chociaż mijały wtedy cztery miesiące od przeprowadzki do NYC, to ja nadal nie mogłam uwierzyć, że mieszkam w tym fantastycznym Nowym Jorku…