Trzymam się jedną ręką i tak bardzo chcę puścić, ale wiem, że nie mogę. Stoję na krawędzi i chcę skoczyć, ale wiem, że nie mogę. Chcę stąd wyjść i nigdy nie wrócić, ale nie mogę, a przynajmniej jeszcze nie teraz.
Każdego dnia powtarzam sobie, że nie dam rady i że nie przetrwam tu kolejnego dnia. Przeżywam, ale wcale nie pozbywam się przekonania, że nie przetrwam kolejnego. I tak praktycznie codziennie. Teoretycznie z nadzieją, że kiedyś przyjdzie koniec, ale w praktyce ciężko go dostrzec, bo ciągle mam przed sobą wielką górę i poza nią, nie widzę nic innego.
Mam wrażenie, że to wszystko trwa już wieki. I ta ciągła walka żeby wstać, choć tak bardzo chcę się przewrócić, położyć i uderzać głową w beton.
Dostaję czasem od Was maile z wyrazami podziwu odnośnie tego co osiągnęłam, podziękowaniami, że pokazałam komuś, że można żyć, robiąc to, co się kocha, że jestem odważna i jakie to super, że czuję się spełniona.
Zastanawiam się wtedy często, czy aby na pewno ta wiadomość trafiła do odpowiedniej osoby. Osiągnięcia teraz przemilczę, ale przejdę do reszty.
Czy “żyć, robiąc to, co się kocha” nie oznacza całkiem płynnej czynności, z którą wiąże się duża część codzienności? Czy to nie poświęcanie większości swojej energii na coś, co przynosi satysfakcję, z czego czerpie się zadowolenie z siebie, wewnętrzny spokój i co dalej prowadzi do spełnienia?
Najczęściej wiąże się to z pracą, więc i możliwością utrzymania się z tej czynności. Ewentualnie może to być też co innego, ale wtedy źródło dochodu musi wciąż być relatywnie pozytywne, żeby nie przysłaniało całej reszty. Ja tak to widzę.
W takim razie poza kilkoma krótkimi okresami w życiu, chyba nie wychodzi mi to za dobrze. Z tych krótkich epizodów pierwsza przychodzi mi na myśl zeszłoroczna podróż, a przede wszystkim pobyt w Meksyku. Nie praca była moją pasją, ale tym, co przynosiło mi ogromną radość i satysfakcję był surfing.
Żyłam z dnia na dzień, zniknęły nękające mnie zazwyczaj zmartwienia. Zasypiałam w 10min, a nie w 1.5 godziny i wstawałam o wschodzie słońca gotowa do działania. Tutaj z niechęcią zwalam się z łóżka, bo żaden dzień nie jest wart wyjścia mu naprzeciw. W surfingu też były niepowodzenia, kryzysy, łzy złości, jak we wszystkim. Jednak ze zdecydowaną przewagą pozytywnych uczuć i przekonaniem, że robię coś, co mnie wewnętrznie wycisza. Praca zapewniająca przeżycie zajmowała tylko kilka godzin dziennie, a wykonywanie jej było dość przyjemne, więc panowała równowaga i czułam się szczęśliwa.
Były też inne momenty, ale większość, to chyba tylko dążenie do robienia tego, co kocham. A myślę, że trochę w tym celu poświęciłam. I chociaż pojawiały się chwile, kiedy miałam wrażenie, że jest on na wyciągnięcie ręki, to jednak nigdy nie był wystarczająco blisko, żeby go chwycić.
Moja pasja podróżowania, której podporządkowałam swoje życie lata temu od początku nie polegała tylko na tym, żeby zobaczyć jak najwięcej miejsc. To zawsze wiązało się z tym, że ja naprawdę chciałam znaleźć sposób, żeby robić w życiu coś, co powiązałoby podróże, jedzenie i fotografię. Czyli móc któregoś dnia z tego żyć, po latach wydawania na ten cel każdego zgromadzonego grosza. Uznałam, że jeżeli w pełni poświęcę się, temu co uwielbiam najbardziej, to po prostu w końcu musi się udać.
Liczyłam też, że znajdę alternatywny sposób na życie, który pozwoli mi pominąć studia. Nie udało się. Można szukać, można próbować różnych rzeczy, ale jak nic nie działa i nie masz kolejnego planu, to w końcu trzeba wejść w standardowy schemat.
No więc studiuję tutaj trzeci rok, jestem na ostatnim semesterze i nawet na dwa miesiące przed końcem nie nie czuję, że jestem bliżej mety. Kierunek był i jest w porządku, ale pisanie wcale nie przychodzi mi z większą łatwością, podobnie z nauką do egzaminów. To wszystko wiąże się z dramatami, które ciągną mnie na samo dno. Z ostatnich 150 dni mojego życia przepłakałam jakieś 120. Jestem sfrustrowanym człowiekiem, przesiąkniętym negatywnymi emocjami. Mam też wrażenie, że wszyscy dookoła rozwijają się, tylko ja stoję w miejscu.
Na co dzień zdecydowaną większość energii poświęcam temu, czego nie znoszę, a że nie radzę sobie dobrze, czuję się wiecznie najgorsza. Bo nie jestem dobra studentką, prawdopodobnie jedną z najsłabszych na roku. Z tego co robię nie czerpię przyjemności ani satysfakcji. Pięć godzin siedzenia nad pracą, oznacza dla mnie napisanie jakichś 300 słów. Kiedy ludzie ze studiów narzekają, że nie mogą się zmieścić w limicie słownym, ja o takiej sytuacji mogę tylko pomarzyć.
Wkładam w to dużo wysiłku i zdrowia psychicznego, a późniejsze rezultaty okazują się nie być tego wszystkiego warte. Owszem, poszerzam wiedzę w tematach, które mnie interesują i to jest fajne, ale jednocześnie pokazuje mi to, ile jeszcze nie wiem, więc nie czuję się również mądrzejsza.
Zdaje sobię sprawę, że dla wielu ludzi studia nie mają wiele wspólnego z wykonywaniem tego, co się lubi. Są tylko środkiem, który ma doprowadzić do celu. I zdaje się, że ja też po to tutaj jestem. Nie dla przyjemności studiowania, ale dlatego, żeby któregoś dnia któś nie skreślił mnie na “dzień dobry” przez brak wykształcenia.
Szkoda tylko, że to wszystko musi się odbywać takim kosztem. Bo naprawdę czuję się jakby zgasły we mnie wszystkie iskierki. Zresztą jak mogłoby być inaczej, jeżeli moja cała energia idzie na coś, co wychodzi mi beznadziejnie, nie mam sukcesów, a wkładany wysiłek nie przynosi efektów? Nie mogę też dać sobie upust w życiu poza uczelnią, bo klepanie biedy wyklucza jakąkolwiek rozrywkę i oderwanie myśli od tematu studiów. Moi znajomi dawno stąd wyjechali, jedyny szczery kontakt z ludźmi odbywa się za pomocą internetu. Kilka dni w miesiącu przy okazji spotkań z Benjaminem też nie załatwia pozostałych tygodni, bo codzienność jest tutaj, nasze spotkania to tylko chwilowe oderwanie od niej.
Inna sprawa, że bycie swoim największym wrogiem nie pomaga. Rzucanie sobie kłód pod nogi i spychanie siebie w przepaść, to moja specjalność. Dorzuciłabym jeszcze kilka cech, jak choćby ekstremalne przeżywanie emocji i oto mamy osobowość, która nadaje się tylko do wystawienia na Allegro.
Szczęśliwi, którzy idą przez życie w dość jednolitym nastroju i którzy nie wiedzą co to znaczy w ciągu jednego dnia chcieć umrzeć i stwierdzić, że life is good. Chociaż to drugie raczej nie pada w tych współrzędnych geograficznych.
W ogóle od dłuższego czasu jestem chyba w procesie “schodzenia na ziemię” i zdawania sobie sprawy z pewnych rzeczy. Do tego to dziwne zmęczenie dążeniem do celu i kilka lat z rzędu nienajlepszej sytuacji finansowej, co też nie pomaga.
To trochę smutne, że nie mam takich marzeń jak pięć lat temu i że dużo mniej wydaje się być w moim zasięgu. Miałam raczej zawsze w głowie dużo pomysłów i planów, nawet takich, których nigdy nie zrealizowałam, ale były. Teraz ich za bardzo nie ma. Ich miejsce zajął strach, a nie jestem raczej z tych, którzy wszystkiego się boją.
Coraz bardziej obniżam też poprzeczkę, choć ma to też pewnie pozytywne strony, bo może cele wyznaczane w przyszłości będą bardziej realne do osiągnięcia.
Wciąż zależy mi jednak, żeby któregoś dnia móc robić coś, co będę szczerze lubić (obniżona poprzeczka z “kochać”). Codziennie zajęcie, w którym będę widzieć sens i czerpać z niego satysfakcję. Póki co, nic nie zapowiada, że tak będzie, “do what you love and the universe will conspire on your behalf” zdaje się nie mieć potwierdzenia w praktyce. Nie powtarzam już nawet za często, że podróże, jedzenie i fotografia, bo to się stało naiwne. Najwyraźniej nie robię wystarczająco dużo lub dobrze w żadnej z tych dziedziń i nie umiem pociągnąć tego dalej. Niech będzie to więc cokolwiek, byleby nie powodowało myśli samobójczych kilka razy w tygodniu.
Bo najbardziej boję się tego, że za chwilę zacznę dorosłą pracę, która będzie taką męką jak te wszystkie lata w szkole i na studiach. Że kolejna będzie taka samą i że tak naprawdę to uczucie bycia w niewłaściwym miejscu i nie nadawania się do niczego nie opuści mnie nigdy. Całe życie z siostrą frustracją.
Wiem, że praca marzeń nie jest konieczna do życiowej równowagi, bo są sposoby, żeby wyżywać się w czasie wolnym. Z drugiej jednak strony, spędza się w niej tyle czasu, że przeraża mnie myśl o nie znoszeniu zajęcia wykonywanego przez większość dnia, pięc razy w tygodniu.
Nie wiem, może po prostu jest też tak, że wśród tych dążących do celu musi znaleźć się ktoś, komu się jednak nie uda. Ktoś musi służyć za przykład i przecierać oczy, że chociaż warto dążyć do realizacji marzeń, to jednak trzeba zostawić sobie miejsce na niepowodzenie.
Wielokrotnie chciałam wyprodukować podobnego posta, ale ciężko jest pisać (przynajmniej mi) o czymś, co się aktualnie przeżywa. Wszystkie próby lądowały w koszu i myśłałam, że kiedy w końcu coś takiego napiszę będę już daleko stąd. A jednak, znalezienie się po raz 1374 w zbyt głębokim dole w końcu się na coś przydało.
Chcę, żeby ten post pokazał też, że chociaż potrafię sobie radzić sama na końcu świata, to niekoniecznie potrafię sobie radzić z tym, co wielu z was nie uznałoby nawet za przeszkodę. Bycie dzielną w Meksyku w moim wydaniu nie jest wcale więcej warte od twojego bycia dzielną na co dzień. Jest inne, ale nie sprawia, że to ja jestem odważna i odnoszę sukcesy, bo moje nie są wcale większe od twoich. Ty mnie podziwiasz za poradzenie sobie w półrocznej podróży, ja cię podziwiam za wiele innych cech, których mi brakuje.
Po opublikowaniu posta pewnie nie będę mogła na niego spojrzeć, mam tak przy wszystkich poważniejszych, ale niech sobie będzie. A nuż za rok, dwa czy pięć lat będę mogła do niego wrócić i przeczytać go z zupełnie innego miejsca.
Ale zaraz, czy to w ogóle możliwe, że dożyję takiego dnia?
Nie znam życia, w którym nie byłoby studiów do skończenia.